Obserwatorzy

środa, 30 grudnia 2009

Kisiel z mlekiem

Święta, święta ....a po Nowym Roku i Trzech Królach, to już tylko patrzeć jak na Janusowych zboczach pojawią się krokusy. Nie śmiejcie się , bo gadam wam teraz samą i wyłącznie czystą prawdę.
Wtedy właśnie mam urodziny i dzień patronki i najpierw mój chłopina, a teraz dzieci i wnusie znoszą mi pierwsze plecionki z krokusików.
No, ale na razie zima trzyma się całkiem dobrze, w rynnach i sadach skrzypi, a wrony są wściekłe, że słonina dla sikorek wisi na długim sznurku.
A ja z Cichoszową łazimy se spacerkiem aż do samej szosy i wypatrujemy, czy ktoś nowy do nas nie dobije. Bo nie wiem czy wam już gadałam, czy nie, ale nasza tradycja fujarecka taka jest, że zawsze po godach do wsi, ktoś ze świata przybywa. Znajomy, czy nie, to nieważne, ważne, że przybywa. Zawsze. Chłopy to zakłady nawet robią czy to będzie chłop, czy kobita, blondyn czy rudy, mądry, czy durny jak stryj kościelnego Syracjusza Palikota. I jeszcze to wam powiem, że w tych zakładach co to oni od lat je robią, to nikt jeszcze nie wygrał.
No raz, przed laty ksiądz Michałowski blisko był. Powiedział, że chłop, że wysoki, że niemłody i że czarny. No i o te czarność, to potem chłopy mało się nie pozabijali i gdyby nie o osobę duchowną szło, to ho ho! Albo jeszcze gorzej.
Nasze chłopy bitne są , każdy wam to powie. Nie żeby na śmierć, ale krew często się leje za stodołą Pawłowskich, bo tam to właśnie chłopy se ubitą ziemię wyznaczyli.
Raz to Szybilski z Borgiem tak se skoczyli do oczu, że trzeba było strażaków wołać, żeby ich rozdzielili. A i tak na drugi dzień pod sklepem jeszcze se parę kuksańców dodali. Jak dzieci, mówię wam, jak dzieci! A propos dzieci, to podobno wnuczka po Gołębiewskich znów w ciąży chodzi. Ona to jak grusza, co rok może rodzić. Daję słowo.
A jak już o gruszach się zgadało, to ja ostatnio najbardziej preferuję konferencje. Gatunek taki. Smakują mi lepiej od klapsów i tyle. Ale nie o tych co w tyłek, oj nie!
Dawniej to Mikołaj często fujareckim dzieciakom rózgi przynosił, ale teraz jakoś moda na bezstresowe wychowanie z zachodu i z miasta do wsi przyszła. Zamiast rózeg zabawki wymyślne bardzo ludziska dzieciakom kupują i grosza na nie nie żałują. Co lepsze? Nie wiem, a zgadywać trudno. W zgadywaniu to u nas najlepszy był zawsze Krzesimir Kosowski z Fujarek Mszalnych. Spotykali się wieczorami z księdzem, doktorem i kierownikiem szkoły i Krzesimir odpowiadał na ich różniste pytania. I na sto pytań prawie zawsze odpowiedź dobrą na 99 znał. I tak go też ludziska u nas nazywali: “Stopytań“
A teraz idę do kuchni kisiel z żurawin ugotuję i gorący z zimnym mlekiem ze smakiem sobie zjem.

czwartek, 17 grudnia 2009

Nieznajomy

Postanowiłam dziś opowiedzieć Wam o tym co się u nas wydarzyło całkiem niedawno, bo jakieś dwa i pół, no może trzy i pół roku temu. Ale żebyście wszyscy mogli pojąć, że zdarzenie to jest naprawdę niebywałe, muszę zacząć od samiuśkiego początku. I to dokumentnie. Otóż zdarzają się dni kiedy Adalberg Krupka popada w abstynencję. A gdy już zaistnieje taki właśnie fakt, idzie on zobaczyć ile urosły jego liczne wnuczęta od poprzedniego okresu trzeźwości. Potem, jak już obejdzie domy wszystkich swoich dzieci siada sobie na ławeczce przystanku pekaesu obserwując świat z własnej perspektywy. Mówiąc z własnej, mam na myśli to, że Adalberg słusznego wzrostu nie jest. Niestety, nie można nawet powiedzieć, że jest wzrostu średniego. Ot taki fujarecki kurduplant i tyle.
Co by tu nie gadać, muszę jednak uczciwie przyznać, iż właśnie w takich okresach trzeźwości jesteśmy wszyscy najlepiej poinformowani o tym, kto gdzie i po co pojechał, no i oczywiście kto i z czym ( lub kim )do nas przybywa. A fakt, o którym mam zamiar dziś opowiedzieć miał na szczęście miejsce wtedy, gdy Adalberg pełnił swój dyżur pod wiatą . Ja byłam akurat u jego żony Zyty, żeby oddać pożyczony tydzień temu walec do ugniatania zasiewu trawy.
I wyobraźcie wy sobie, że gdy tak sobie we dwie siedziałyśmy przy czerwonej herbatce i rozmawiałyśmy o ostatnim porodzie Alalii Baniewiczowej, sekserki w popegeerowskiej hodowli niosek rasy leghorn, do domu wrócił Adalberg. I to wyobraźcie sobie nie sam, ale w towarzystwie nieznanego ( jak się nam na początku wydawało) mężczyzny. Uśmiechał się przy tym jakoś tak nieśmiało, półgębkiem. Oczywiście uśmiechał się nasz Adalberg (co już samo w sobie było niezwykle dziwne!!!), a nie ów jegomość. A był to starszy, przygarbiony mężczyzna z bujną siwiuśką czupryna i pooraną bruzdami twarzą. Z tej twarzy patrzyły na nas oczy koloru wrześniowych, kasztanów. Ludzie!!! W momencie gdy popatrzyłam w te oczy w mojej pamięci coś, się poruszyło tak gwałtownie jak nie przymierzając głuchawy Gracjan Pawłowski, gdy ministranci przy ołtarzu dzwonkami zatrzęsą.
A teraz muszę odcedzić ziemniaki do sałatki jarzynowej, co to ją na zebranie kółka gospodyń mam zamiar zrobić. A jak już ją zrobię to może i znajdę czas, żeby tę opowieść do końca doprowadzić.

wtorek, 15 grudnia 2009

Tradycja

Najwyższy czas wziąć się za pieczenie piernika. Świątecznego piernika. Musi być upieczony wcześniej, żeby mógł poleżeć na półce w świronku i spokojnie dojrzeć do pierwszego dnia świąt. Bo u mnie w domu , to tradycja jest najważniejsza. I nawet jak ksiądz kiedyś powiedział w kościele, że w Wilję post teraz nakazany nie jest, to u mnie, w moim domu, jest. I to nie na samą kolację, ale od samiuśkiego ranka, aż do nocy. Do powrotu z pasterki. I nie ma mowy, żeby ciasta co to się do nich nie tylko masło, ale i same dobre rzeczy dodaje tego wieczora na stół stawiać. Nie po to ja do Fujarek Mszalnych na bazar po olej lniany jeżdżę, żeby potem rodzinie masło pod nos podtykać. Kuzyn Ostachowicza tłoczarnie ma, to nasz olej świeżuśki jak mleko od kozy Augustyna. Ot, byłabym w adwencie skłamała, bo to... . Ale opowiem wam wszystko dokumentnie;od samego początku. Augustyn mieszkał w wielkim mieście, ale, że to mu powietrze w naszych Fujarkach zapachniało konwalią majową, bzem dzikim i jaśminem, no to chatę wiejską z kawałeczkiem żyznej ziemi w Fujarkach Skrajnych sobie kupił, pięknie ją wyremontował i z żonką w niej czas jakiś temu zamieszkał. A, że żadnej żywizny, prócz małego psiaka nie mieli, ktoś ofiarował im kozę. Stara Cichoszka, to radziła Augustynowi, żeby nieboraczkę podtuczyć i na pieczeń przeznaczyć. Widać kozula to podsłuchała, bo jak syn Gizów się z nią któregoś dnia na trawce bawił, odkrył rzecz straszną! Bo koza, to nie była wcale koza, tylko koziołek! W dodatku , tak się do swoich właścicieli przywiązał, że łazi za nimi krok w krok, razem z ich psiakiem. Więc nie ma mowy o pieczeni, nie mówiąc już o mleku! Ale Guciowie to ludzie zgodni i do naszej społeczności pasują jak mało którzy. Wracając zaś do postu, to muszę przyznać , że mało kto w naszym powiecie tradycji nie szanuje. Tylko ten najsłabszy, co mu bardzo zapach świątecznego mięsiwa w nos włazi, w nocy po mszy do komory idzie i kawał kiełbasy od Szybilskich, albo półgęska wędzonego przez Dezyderego Kondeja nożem dziabnie i do gęby wkłada. To po mszy. Wcześniej, w dzień Wigilii nikt po mięso nie sięgnie!
I nikt się tego dnia nie obżera! Nawet podczas wieczerzy. A jakby nawet chciał, to proszę bardzo, może być i dokładka, ale...kisielu owsianego. Możecie mi moi drodzy wierzyć, że gorszego świństwa , to nikt z was w Wigilię nie jadł. No, ale jak już na początku powiedziałam tradycja święta rzecz!

piątek, 27 listopada 2009

Wyzysk

Prawie koniec listopada, a tu moi kochani gorąc jak na wiosnę. Opowiadała mi kiedyś ciotka Rozamunda, ze strony ciotecznej babki, od mego ojca Kalasantego, że kiedyś przed wojną jeszcze, taki ciepły grudzień był. Ona z koleżankami na dzień czy dwa przed Wiliją do lasu poszły i na postną kolację świeżuteńkich grzybów pełne kosze do domu przyniosły. No, ale wtedy żadne wirusy w powietrzu nie latały i ludzie z ciepła tylko cieszyli się. Bo to moi drodzy ile się na opale zaoszczędziło? Moc! a teraz znów , każdy narzeka , że w tym cieple to te choróbska dobrze sobie żyją i ani myślą ginąć.
A znowu , gdzieś tak z tydzień temu Bezatowa z Ciesielska do wójta ze skargą poszły. No bo nasz wójt stale nawołuje żeby każdy koło domu porządek miał, a już jesienią to szczególnie, bo liście zgniłe gniją i czas je na kompost dać. a tu koło biura wójta baby zobaczyły pryzmę niemała, liście juz zbutwiały i cuchnąć zaczęły , a na nich parę butelek po piwie i reklamówek , no i kupa kapuścianych liści. Więc baby wójtowi nagadały ile wlezie, ale on się tak do końca im nie dał. Co prawda posprzątać zarutko kazał, ale baby zapytał chytrze, czy nie wiedzą kto to u nas w Fujarkach najostatniej kapustę kisił. No i wyszło, że to Maliszewska z ciotką Tyrałową, te liście nocą wójtowi podrzuciły! No i tak się skończyło że i wstyd i śmiech był.
A wiecie wy skąd nasz kochany wójt ludzi do sprzątania bierze? A prosto ...spod naszej spółdzielni. Nie, nie baby z dzieciskami nie ruszy, ale jak widzi chłopa co z winem , albo i z piwskiem w dzień biały ze schodków powoluśku złazi, zaraz mu miotłę, albo łopatę w garść daje i półgodziny roboty publicznej zaliczyć każe.
Mnie tam się taki wyzysk podoba, a znów Szybilska mówi, że to nieludzkie. No i nic dziwnego, że ona jest przeciwna. Żaden z naszych chłopów tyle tego wyzysku nie doznał co jej stary Wiercisław Szybilski.

piątek, 6 listopada 2009

Dołek

Czasami to mi się tak nic nie chce , że aż zęby bolą. I to nic, a nic się nie chce.Kompletnie!
Kiedyś tak nie było, no ale kiedyś to człowiek był młody, nawet brwi i usta se malował i perfumą się skropił. Moja świętej pamięci mamusia mówiła tak: „nie pomoże blansz i róż, kiedy baba stara już“. I miała rację.

W mieście to jakoś inaczej, ale u nas na wsi, a już szczególnie w Fujarkach to wiele rzeczy po prostu nie wypada i już.
Ja tu wam o starości gadam , bo to już listopad na tym bożym świecie nastał, a wiadomo ,że jak liście z drzew lecą, to człowiekowi całe życie przed oczami razem z tymi liśćmi leci. I jak te liście różne kolory mają, tak i wspomnienia raz kolorowe i wesołe, a znowu za chwilę ciemne i wilgotne ku ziemi lecą.
E, co byś człowieku nie robił plecy z tyłu, a na ich końcu jak wiadomo ...dupa.
Nazwa listopada jest oczywista, ale czy wszyscy wiedzą od czego nazwa października pochodzi? Dzieci to na pewno nie, bo i żadne już do książek Konopnickiej nie zagląda. A to właśnie w październiku len się z wody z moczenia wyjmowało i obijało jego włókna z całych sił, żeby mocne tkanki wydobyć na wierzch. A te wierzchnie i słabe wysoko i szeroko wiatr po okolicy roznosił. I to właśnie były paździerze.
Dziadek mój Józefat tkaczem był. Na drewnianym warsztacie płótno tkał. Mówiło się na ten warsztat „cikaty likaty“. A jak już płótna natkał , brał je w chustę, zarzucał na plecy i po wioskach je sprzedawał. I ani samochodu, ani nawet roweru nie miał, bo i skąd? Może jakiś wózek? Nie wiem. Tyle tylko wiem, że ojciec mój jako najstarszy syn, często musiał z dziadkiem chodzić, żeby pomóc rodzicom w utrzymaniu gromadki dzieci. I tak to biedakowi w krew weszło, że dlugo jeszcze, nawet jak już żonaty z mamusią był o rodzeństwo swe się troszczył. A ono stale chciało go wykorzystywać . No, ale mama była bystra , silna i w końcu mu wszystko wytłumaczyła. Pokazała gdzie rodzinę ma . I w końcu zrozumiał.
Wybaczcie, ale czy to pogoda, czy późna jesień takie spustoszenie na ludzkiej duszy robi, że człowiek jakby od środka sechł jak szczapy co przy kominie leżą. Aż strach bierze.
Pójdę więc do starej Ciesielskiej, wróżb i przepowiedni jej posłucham, no i kielonek dereniówki przechylę. Muszę. Bo jak nie, to mi się ta moja stara dusza do końca rozeschnie.

poniedziałek, 28 września 2009

Przyśpiewki

Na przyszły wtorek Ciesielska przewidziała gradobicie. Rety, ale się ruch zrobił w tych naszych Fujarkach! Świec, papy i płacht to już od wczoraj w naszym geesie zabrakło, więc ludziska w pekasesy i do sąsiednich miejscowości po sklepach szukać się rozjechali, a ja korzystam, że u nas wkoło cisza i spokój i szukam se w skrzyni słów i nut do naszych pieśni fujareckich. Przedwiecznych. A różne, różniste pamiętam z dzieciństwa, jeszcze jak je moja babula z cioteczną babką Rozamundą na ławce se koło domu siadłszy, śpiewały. Ja tam plotek nie lubię, ale cioteczna babka miała lichy głos, cienki i skrzypiący jak stary zabytkowy żuraw na podwórzu Kondejów. Za to babula , o ta to miała głos jak dzwon, jak stanąwszy w kościelnych wrotach na majowym, pieśń ku chwale śpiewać zaczynała, to wszystkie ludziska zamiast przed siebie na ołtarz, to za siebie na babule patrzyli. Zresztą księżule i wszystkie koncelebranse też.
No, ale na ławce pod domem siedząc to im najlepiej te ludowe przyśpiewki, co to ich obecnie nikt nie pamięta wychodziły. A jak już całkiem ciemno sie na dworze robiło , to i zdarzało się, że i sprośną jakąś melodyjkę zanuciły. Mnie to najbardziej podobała się taka:

„Oloboga! Co się dzieje
że kogucik rano pieje
A kokoska jesce rani
Bo kogucik siedzioł na nij

Oloboga! Co sie stało
Pod fartuskim pynkło ciało
Ani zasyć, ni załotać
Ino z tako dziuro lotać.“

Takie to ładne tekściki dawniej młodzież śpiewała. Całkiem nie to co dziś, całkiem!

poniedziałek, 21 września 2009

Wrzos

Nazwa miesiąca wrzesień od wrzosu rzecz jasna pochodzi, to chyba nikomu nowina żadna, prawda? A wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy łażąc z Kordulą po lasku w poszukiwaniu rydzów i kań, spotkałyśmy Panią Jeżową już to do wsi wracającą, jak zamiast jakich
grzybów miała dwa pełne kosze rozkwitłego wrzosu. Najpierw to podejrzewałam, że zrobi z nich bukieciki , podmaluje kwiat i do miasta pojedzie. Żeby sprzedać. Ale nie. Zapytana powiedziała nam, że wysuszony kwiat do woreczków płóciennych, albo i papierowych kładzie, a jak ją potrzeba najdzie i przymusi to kwiat wrzosu zaparza i pije. Bo on podobno doskonały jest jako lek moczopędny, przeciwzapalny i dezynfekujący drogi moczowe w zapaleniu pęcherza. Jeżowa mówi , że działa prawie jak antybiotyk z apteki. O żurawinie to od wielu już lat wiedziałam, bo se moją miksturę rok w rok na jesieni przyrządzam, a kiedyś nawet i kamienia sporego dzięki niej właśnie
się pozbyłam. Ale żeby kwiat wrzosu? Ciekawe skąd ta Jeżowa wiadomości takie ma. Muszę ja ją kiedyś podpytać. A swoja drogą to wam powiem, żeby tak nie skłamać, że do naszych Fujarek to same nie najgorsze ludzie lgną. Nie ma mowy, rzecz jasna, żeby ich z miejscowymi porównywać, co to to nie. Ale może właśnie dlatego, że u nas najwięcej pracowitych i życzliwych światu się zebrało, to właśnie to jak magnes zadziałało? Kto to wie?
Ja tam plotek nie lubię, ale nie zawsze nam tak jak po atłasie wszystko idzie. Na ten przykład jak jedna z Ostachowiczówien zakochała się była w stolarzu z miasta i do nas tu go lat temu kilka ściągnęła. Na początku wszystko było dobrze, bo to i miłość kwitła i warsztat pełen wiórów i trocin był. Znaczy, że praca szła. Ale potem, jak się młodemu żonkosiowi zachciało interesy z miastem robić, to najpierw wymyślił se drewniane deski sedesowe, potem zszedł do budek lęgowych dla ptactwa dzikiego i domowego, a tak już pod koniec małżeństwa to się na łyżki i widelce drewniane do kiszonej kapusty przerzucił. Byłby może jeszcze coś dalej wymyślał i może na wykałaczkach swój pobyt we Fujarkach zakończył, ale stary Ostachowicz cierpliwość do końca stracił, chłopa z powrotem do miasta odesłał, a warsztat na wielką żelazną kłódkę zamknął. I tyle.
Maszyny tylko w nim zostały, co to w nie stary zainwestował pieniądze za sprzedana łąkę. Narzekał potem długie jeszcze lata, mimo, że po kilku miesiącach wynajął zakład i zyski całkiem niezłe zaczął z tego czerpać. Siostrzeniec Kołodziejskich Atanazy z bratem młodszym Alojzym trumny tam robić zaczęli. Bo ja wam powiem coś, co jest jasne jak czoło anioła:. nie każdy musi jeść schabowe i nie każdy we fraku chodzić musi. Ale umrzeć ...każdy. Kiedyś.
Więc ja , żeby nie przyspieszać niepotrzebnie tego co nieuniknione, podejdę dziś wieczorem do Jeżowej i o ten napar z leśnego wrzosu dokumentnie się ją rozpytam.

środa, 16 września 2009

Sokoli wzrok

Mój bury kocur chodzi sobie w soboty do biblioteki. Na przysmaki. No, bo w soboty ona jest zamknięta i tylko Łazarz Omieciński, co całego terenu pilnuje przy drzwiach biblioteki pod daszkiem siada i w koło się rozgląda. I pewno nie jedno widział, ale wiadomo, chłop wszystkiego co wie nie powie. Tak już oni są skonstruowani. Czasem tylko jak go nasz ksiądz, albo posterunkowy Cichosz o coś zapyta, to powie. Raz to nawet incydent kryminalny mieliśmy. Oj , głośno o nim było we wszystkich Fujarkach, jak nie dalej jeszcze.
A było to tak, że jak Łazarz w sobotę jak zwykle pod bibliotekę przyszedł, zobaczył pod ławeczką dwa worki.Z początku myślał, że ktoś mu śmieci z chałupy podrzucił, więc że chłopina jest wyjątkowo o czystość dbały, wziął je za sznurki i zaczął ciągnąć na róg ulicy. W stronę kontenera rzecz jasna. Ale wory okazały się bardzo ciężkie. Zły, że ktoś pewno gruz mu pod biblotekę przyciągnął postanowił zajrzeć do środka, że to może po zawartości uda się dojść kto się właścicielem worów okaże. Ale jak te wory ciągnął to i pętle na nich zacisnęły się mocno, więc je próbował kozikiem przeciąć. Łazarz jak wiadomo już dawno młode lata za plecami zostawił, to i wzrok u niego nie taki jak dawniej.
No i jak się słusznie domyślacie, kozik się dziadydze omsknął i łapę se całą pokiereszował. Oj, było tam krwi sporo, to było !. Tyle, że jeszcze i na trzeci dzień jak ktoś miejsce zdarzenia obejrzeć sobie chciał, to mimo deszczu co całą noc padał jeszcze ślady łazarzowej krwi dojrzał. A jak już wam gadam o tym kto i co dojrzał , a czego nie dojrzał, to i to jeszcze dopowiem, że i w naszych, jak i w okolicznych Fujarkach nikt tak sokolego wzroku nie miał jak Omieciński właśnie. Przed wielu laty, za młodu jeszcze Łazarz w mieście pracował; u znanego w całym okręgu rusznikarza Brunona Ziemana papiery zrobił , a potem kiedy właściciel zakładu przekonał się, że nasz krajan ma sokoli wzrok, no to jemu właśnie zlecał przegląd i nowej broni, co to ją w warsztacie robili i tej co ją różni tacy do czyszczenia w tajemnicy przynosili. We wojnę to o mało życiem nie przypłacił tej roboty. Brunon niemieckie pochodzenie miał, zdarzało się więc, że to do niego Niemcy swoją broń do naprawy przynosili. Łazarz zaś w konspiracji był i coś tam z tą bronią nie raz nachachmęcił. Co, kiedy i jak tego wam dokumentnie nie dopowiem, bo nie wiem, ale co wiem na pewno to to, że kiedyś musiał chłopina w świat nocą ciemną uciekać i wiele lat go potem w okolicy nikt nie widział. A wrócił dopiero jakoś po śmierci Bieruta i w Fujarkach Skrajnych zamieszkał.
Zajął skromną kwaterę po rodzinie woźnego z tamtejszej szkoły Jaromira Nowaka, który to woźny kolegą szkolnym Gomułki się okazał i po jego dojściu do władzy, naszą okolicę na Warszawę zamienił. Karierę polityczną pojechał zaczynać. I nawet mu się prawie udało, ale, że wzrok miał kiepski to jakoś nie do końca. No , ale o tym to już innym razem dopowiem.

wtorek, 1 września 2009

Rzemiosło

Filon Lenartowicz urodził się w Fujarkach Mszalnych tak dawno temu, że nikt już nie pamięta ani żadnych jego krewnych, ani nawet jego samego jak chłopakiem był. Więc powiem wam szczerze, że ja nie dam se nawet jednego włosa obciąć , czy to co on siedząc na ławce pozostałym dziadkom ze swego stowarzyszenia dziadków kościelnych opowiada to prawda , czy też nie.
Bo Filon cały czas gada. Gada jak nakręcony. A nawet jak nie gada to mruczy coś pod nosem, a jak tylko jakiś delikwent koło niego na ławce przysiądzie to mruczenie zaraz w gadanie przechodzi. Jak się ma dużo lat , to i opowiadań ma się nieprzebrane ilości. Tak i z Lenartowiczem jest. Żonka jego zmarła jakoś zaraz po Stalinie, a jedyny syn Winicjusz, wyjechał badać zwyczaje aborygenów w dalekiej Australii i tam podobno z jedną z tych półdzikich kobiet się ożenił. Ksantypa Cichosz mówi, że i u nas takich dzikusek niemało no i , że Winek mógł się na ten przykład z Delfiną Gryzik ożenić. Tej też niewiele brakuje, bo jak w łońskim roku dziki z lasu przyszedłszy do jej ziemniaków raz się zbliżyły , to ona z wojenną dwururką, co to ją jej ojciec na strychu chował , aż do wykopków na zydelku o dwóch nogach całe noce na skraju pola przesiedziała. Czemu o dwóch nogach? No bo jak ją sen morzyć zaczynał, zydel się przechylał i kobita zaraz trzeźwiała.
A jak już o trzeźwieniu mowa, to nie sposób nie wspomnieć o Hilarii Sirojć , żonie krawca lekkiego Prokopa, która to męża swego zwykła z knajpy na drabiniastym wózeczku swoich dzieciaków w stronę domu wieźć. Ale nie do samego domu go wiozła, o nie! Wciągała nieszczęśnika do obórki gdzie kozy nocowały i jeszcze na skobelek drzwi komórki zamykała. A kozule nad nim aż do białego rana rzewnie beczały. Prakseda Pawlicka to idąc kiedyś świtem bladym do lasu na grzyby, świadkiem była, jak krawiec w obórce we drzwi walił i na żonkę swą pomstował.
Bo w naszej wsi, a i w okolicznych też, aż kilku róznych krawców zamieszkało i lekkich i ciężkich. I powiem wam jedno: mimo, że ciuchów gotowych jest w sklepach sporo, to u nas ludzie lubieją żeby i kostium i garnitur, czy tam jesionka nawet, były szyte na miarę.
A ja kota Filon nazwałam, nie tylko dlatego, że on jak stary Lenartowicz mruczeć pod nosem lubi, ale i po części z sentymentu. Mogę nawet dodać, że z wielkiego sentymentu!
Filon Lenartowicz chałupę miał co prawda w Fujarkach Mszalnych, ale to w naszych Fujarkach Górnych przez lat kilkadziesiąt warsztat swój miał i rzemiosło swoje szewskie w nim uprawiał. Bo Filon doskonałym szewcem był! Znali go i panowie i panie w całym powiecie. I nie tylko zelował stare buty, ale i na zamówienie rozmaite wymyślne trzewiki ludziom robił.
A ja w tym właśnie jego warsztacie czeladnikiem szewskim się onegdaj zostałam!

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Odwiedziny

Do sąsiedniej wioski Bałałajka, co to na wschód od naszych Fujarek, za rzeką Szałamają leży, przyjechała w odwiedziny daleka kuzynka ,czy tam może nawet znajoma Felicity Gilskiej, tej co to u nas we wsi jaja skupuje i potem je na targu w Okarynie Dużej, a czasem nawet w Organach Grzmiących z zyskiem sprzedaje.
Prawda! Toż wy chyba kiepsko w naszej topografii się rozeznajecie i muszę wam kiedy powoli na mapie regionu wszystkie nasze bliższe i dalsze obiekty przybliżyć. Oho! Bo tereny wokół nas rozległe i piękne są, że już o ich dźwięcznych nazwach nie wspomnę. Z czystej ma się rozumieć skromności.
Otóż ta wspomniana przeze mnie przyjezdna już na samym początku pobytu sporo zamieszania porobiła. No bo wyobraźcie sobie, nie opalała się nad Szałamają, choć tam i woda i piasek na brzegu czyste, jak nie przymierzając plecy anioła, ani nie zbierała nawet kurek w okolicznych lasach. Łaziła ona po okolicy i albo ludzi w sklepie zagadywała, albo dzieciakom cukierki rozdawała, albo do staruszków siedzących na ławeczkach przed domami się przysiadała. I gadała. I wypytywała. Ja tam jak wiecie plotek nie lubię, ale jak mi ktoś powiedział, że widział te Panią Jeżową w naszych Fujarkach Górnych, jak starego Karpa o cosik tam pytała i to co on gadał w zeszycie se zapisywała!
Oooo!
To już moi kochani nie tylko społeczna sprawa się stała, ale i moja prywatna. No bo kto jak nie ja w naszej wsi od kilkudziesięciu już lat nieprzerwanie mieszka? I kto na wszystko co dobrego i złego u nas się dzieje oko ma? Niechwalący się ja.
Więc; we środę, zaraz po śniadaniu, chusteczkę na głowie pięknie zawiązawszy i czółenka nowo zakupione na nogi wzuwszy, do Bałałajki poszłam. Pańskie oko konia tuczy nieprawdaż?
Teściowa Ostachowiczów, opowiadała nam kiedyś jak to za czasów jej młodości koni sporo na naszych terenach ludzie hodowali. Bo to i felczer do chorych i ksiądz do parafian dwukółkami jeździli, w polu traktorów wcale nie używali, a i do miasta furmanką się jeździło. Albo i saniami nawet , jak zima była. Mówiłam wam już chyba , że krajanie moi bardzo za zwierzyną są.

A teraz to już tylko gdzieniegdzie na polu jakiegoś gniadosza można napotkać. I to absolutnie nie do roboty ich hodują, ale tak od siebie, z sentymentu. Tak, żeby tradycja w narodzie nie umarła.
Moi rodzice tez klaczkę mieli. Jak pamiętam Marysia na nią wołalim, na pamiątkę szkapy. Naszej szkapy rzecz jasna. A dokładniej, to na pamiątkę autorki tej lektury.
Szkapy nie ma. Ani kozy też. Jedyne co mi osobiście z żywizny zostało to bury kocur. Wołam go Filon, na pamiątkę...Lenartowicza.

środa, 26 sierpnia 2009

Zmora

Zmora. No właśnie. Pora mi wracać do opowiadania o cudownym uzdrowieniu bitnego Karpa z choroby alkoholowej.
Jak już wam wspominałam Hortensja ze swoim Narcyzem żyli nad podziw zgodnie, a tak do siebie przywykli, że jedno bez drugiego samotrzeć wysiedzieć w chałupie nie mogło. Nawet jak on po gazetę to kiosku szedł, to ona na niego we furtce czekała i gdy wracał ręką mu machała, a potem zaraz do kuchni szła, żeby śniadanie szykować. A jak pranie robili to on przy sznurach stał i kolorowe klapki do bielizny z koszyczka żonce podawał. No i potem razem te niezliczone stosy bielizny i skarpet z jej codziennych prań, razem ze sznurów zbierali i do domu układać szli.
Tak, tak we Fujarkach, to nie jedyne takie małżeństwo (widać nasz klimat spokojności małżeńskiej sprzyja), no ale to to już nadzwyczajnie wzorcowe było. Nadzwyczajnie i na zawsze.
No więc, jak kiedyś sam, bez żonki, Narcyz Baran do miasta do urzędu się wybrał , a tam taksówka go na przejściu śmiertelnie potrąciła to i nikt u nas jakoś za specjalnie zdziwiony nie był. Wiadomo, sam był, bez Hortensji.
Co poniektóre tylko dziwiły się, bo im się wydawało, że z Hortensją i z Baranem to będzie jak u Kraszewskiego, i że śmierć weźmie ich oboje razem. Widać jednak komin u nich niedrożny, bo zabrała tylko jego.
Hortensja , bardzo mocno się wtedy podłamała, nie powiem.
A najbardziej to bolała nad tym, że w niebie, to nikt już o czystość i higienę jej małżonka tak jak ona dbał nie będzie.
Tak jej to w głowę weszło, że ani jeść , ani spać nie mogła. A więc którejś z kolei nocy (dobrych kilka dni po pochówku!), wzięła czyste skarpety i płócienny ręcznik i poszła na cmentarz. Tam spotkała się z Kalasantym, zięciem grabarza Dezyderiusza Ferenca, któremu sporą sumkę za pomoc fizyczną dała.
On to bowiem zgodził się grób rozkopać i trumnę otworzyć.
Ej.
Ludzie moje kochane!!! Dopiero jak Hortensja twarz i ręce męża z trupiego osadu przetarła..., dopiero jak mu na nogi czyste skarpety wzuła...! Dopiero wtedy pomiarkowała co się stało. Z mogiły wyskoczyła i nie bacząc na nic przez wertepy, groby i pomniki popędziła do wyjścia. No i jak się słusznie domyślacie, właśnie taką ją pijany Rufus Karp, w tę straszną noc na cmentarzu spotkał.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Folklor

Jeśli już o triumfie sie zgadało, to wam i to jeszcze powiem, że ja tam od wszelkich triumfów daleka jestem. Oj daleka. A tak prawdę powiedziawszy, to znalazłyby się powody i to nie jeden i nie kilka. Wiele.
Na ten przykład nie chwalący się wcale, nie ma we wsi naszej , a może i dalej nawet, takiej babiny co umiałaby ładniej i sprytniej niż ja wiązać chusteczkę na głowie. I obojętne jaka by ona była, czy tam mała, czy duża. I obojętne czy pod brodą, do tyłu, czy też składana. A nawet czy na przetłuszczone włosy czy tez na świeżo myte, to też obojętne. Bo to wydaje się , że to wszystko jedno i ze żadna sztuka, prawda? A nie!
Przyszła raz do mnie kuzynka Figlewicza z wnuczką, żeby małej chusteczkę na występ folklorystyczny ładnie zawiązać. Próbowała i ona i jej córka i sama Cichoszowa, ale matka dzieciaczynie świeżo głowinę wymyła i chustka nijak na czystych włosach się nie trzymała. A dzieciaczyna cała spłakana , główka prawie że podziurawiona, bo jej spinkami tę chuścinę na siłę przypinały. I tak, że do kowala po gwoździe nie poszły kwoki stare. A ja się zaraz odwinęłam raz, raz i myk chusteczka pięknie zawiązana i ani myśli spadać!
Teraz u nas to mało kto już niestety chusty nosić chce i umie. Każda, jedna przed drugą damę chce grać i kapelusze jak ta Bielicka, albo inna jaka artystka na głowę wciska. Co wam powiem, to wam powiem, że kapelusz to jak chustka, nie do każdej głowy pasuje i nie na każdą bezkarnie go wciskać można. Ja tam plotek nie lubię, ale jak na ten przykład żona aptekarza kapelutek malutki włoży to aż miło popatrzeć. A jak wdowa po piekarzu Erneście Pigule, Dolores wielki jak koło ratunkowe fioletowy kapilinder ze zwisająca z ronda gałęzią kwitnącej akacji na czubek głowy nasadzi i czarna gumkę pod brodę se strzeli, to....
No nie powiem. Chyba niektórym to się nawet ta Dolores podoba, ale mnie nie. Zwłaszcza po naszej ostatniej scysji w punkcie aptecznym.
A punkt apteczny to mamy dzięki bibliotekarce.
Nie powiem zaraz po wojnie, jak mała byłam to i apteka poniemiecka u nas była. A jakże! No i lekarstwa rozmaite ma się rozumieć też były, ale potem komuna aptekarce przed nosem palcem pomachała i tyleśmy ją we wsi widzieli. No i z każdą receptą czy to od felczera czy od nie daj boże lekarza , trzeba było do powiatu jeździć. Jeśli zaś się o felczerze zgadało, to on dawno na emeryturze i teraz czas spędza na cmentarnej ławeczce koło kaplicy i przewodzi stowarzyszeniu „dziadków kościelnych“. Ale kiedyś wielki mir w całym powiecie miał. I poszanowanie.
A naszej zielarki ojce to z kolei znachorską praktykę w okolicy uskuteczniali no i też ani się nikt nie skarżył, ani na próżno nie umierał. Nawet nieboszczyk ksiądz Michałowski ich porady zasięgał, zamiast po próżnicy do miasta jeździć i chabetę ojca sióstr Przyborkówien na darmo ochwacać.
A miał ów Eljasz konie w stajni jak malowane! Prawie same jabłkowite, tylko jeden niewielki konik polski, taki więcej ryszawo bury był. I za nim to dzieciaki z okolicy jak za słoniem z cyrku latały, ilekroć go stary Przyborek do rzeki wieczorem prowadził. A Fruzia i Norka, jak jeszcze dziewczynkami były, to tym koniom ogony i grzywy rozczesywały, a i warkocze z nich pletły. A teraz?
Same motory i taksówki we wsi, a w stodołach to nawet duch wałacha nie zarży.
I tyle folkloru zostało, co z tego mojego wiązania chustek.

sobota, 22 sierpnia 2009

Przewidująca?

No i się stało!
Ciesielska mówi, że to było do przewidzenia. Może było, może nie, ale już powyżej uszu mam biadolenia tej kobiciny. Cokolwiek i kiedykolwiek by się nie zdarzyło, w którychś Fujarkach ona zawsze przewidywała i przewiduje najstraszliwsze tego następstwa.
Tak samo było jakieś osiem lat temu jak narzeczona syna kowala, Saturnina Kondeja postanowiła zapisać się do wieczorowej szkoły tańca towarzyskiego. I wtedy Ciesielska powiedziała , że Dalida jak nic złamie na tych tańcach nogę. I wiecie co? Złamała.
Co prawda nie tak zaraz i nie na tańcach, bo dwa lata później, jak jechała z kuźni do córki Kondeja na panieński wieczór. No, ale jednak złamała tę nogę. Jeszcze potem jak wnuk naszej aptekarki kupował w kiosku coca colę, Ciesielska tak gderała, że chłopiec popsuje sobie zęby, jakby to ona miała płacić za leczenie. Co prawda nie popsuł, tylko wybił sobie górne jedynki, jak jeździł na desce po cokole pomnika Lenina. Lenina juz dawno nie ma , ale cokół stoi i czeka na następnego kandydata, a jego podstawa służy okolicznym dzieciakom za letnią ślizgawkę. Co by nie gadać to Ciesielska z jej wizjami znowu triumfowała na całe Fujarki.
Tym razem jednak sprawa była bardzo, ale to bardzo poważna. Okazało się , że karetka pogotowia zabrała Hortensję Baran do odległego o 129 kilometrów szpitala psychiatrycznego. Na obserwację. Że ją prędzej czy później wezmą, to było do przewidzenia, ale czemu stało się to właśnie później? Przecież incydent ze skarpetkami wydarzył się jakieś osiem miesięcy temu! A może nawet i dziewięć? Toż nawet dziecko zdążyłoby się urodzić! Ta nasza służba zdrowia to się spieszy tylko wtedy jak trzeba styropian na strajk głodowy rozkładać. Prawie cała, bo co jak co; ale ja osobiście nie dam ani złamanego słowa przeciw naszej Lutosławie powiedzieć. Taką położną jak Kozaryna to na rękach trzeba nosić i tyle. I wszyscy ją szanują i starzy i młodzi, a już osobliwie ci, których Bóg bliźniakami a i trojaczkami pobłogosławić raczył. No bo i z trojaczkami przyszło się jej zmierzyć, jak to jeszcze w stanie wojennym żona krawca Niteczki nagle bóle poczuła. A krawiec tak naprawdę to nie Niteczka, ale Benon Kosowski się nazywa, ale on taki biedaczysko chudzieńki jest, że go dzieci szkolne, po jakiejści tam lekturze tak przezwały, no i mu nieborakowi tak już pozostało.
Co jednak ma Ciesielska z jej wizjami do przypadku Hortensji? Chyba jedynie to, że Ramona zawsze krytykowała zamiłowanie Baranowej do prania w zagranicznych proszkach. Takich z zapachem na całe podwórze. Kiedyś nawet stojąc pod kioskiem ruchu wykrzyczała , że z tego jeszcze jakieś wielkie nieszczęście będzie. Nieszczęście jak nieszczęście, ale znakiem tego to mi się widzi, że Ciesielska znowu triumfować we wsi będzie!

środa, 19 sierpnia 2009

Przypadki

Zerknęłam rano w lustro i zastanawiam się czy by do fryzjerki naszej jutro z rana nie wyskoczyć. Święta nijakiego, ani kościelnego, ani państwowego nie ma, gorąc się z nieba leje i każdą plotkę w sekundę zabija. A u fryzjerki wiadomo, zawsze coś świeżego usłyszeć można, czego jeszcze nawet i w Fujarkach Mszalnych nie wiedzą. Ja tam plotek nie lubię, o tym każdy tu zaświadczyć może, ale posłuchać czegoś nowego? I to całkiem przypadkiem? Czemu nie. A jak już się o przypadkach zgadało, to jedną rzecz wam dopowiedzieć muszę.
Pamiętacie jak zagadnęłam tu kiedyś przypadkiem właśnie o Rufusie Karpiu, co to pić i bijać żonkę przestał, przez cudowne napotkanie „mary“ na naszym cmentarzu późną nocą?
Otóż i dziś wracam do tego właśnie wątku. A było to tak.
W Fujarkach Skrajnych żyła wdowa po kombatancie. Rentę miała niezłą, a że kombatant za życia rygor wojskowo-wojenny w chałupie utrzymywał, wiec po jego śmierci kobieta tchu w piersi nabrawszy , po świecie jeździć zaczęła, aby oszczędności męża wydawać godnie. I z jednej z takich wypraw w dalekie kraje Hortensja Morus męża nowego sobie przywiozła. Sąsiadki jej to nadziwić się nie mogły , że kobita niedawno co spod wielkiego ucisku się wyzwoliwszy, w nowy kierat zaprzęga się dobrowolnie. Dedukowały nawet, że to kwestia nawyku do jarzma w nowy związek ja popycha. A jednak okazało się , że żadna racji nie miała. Związek Hortensji z Narcyzem Baranem, okazał się nadzwyczaj udany. Oboje żyli se jak dwa kwiatki na rabatce, ona stale coś nowego gotowała i piekła, a on naprawiał i ulepszał to co ulepszyć i naprawić się dało. A na sznurze przed domkiem stale powiewały bieluteńkie koszule, kalesony i niezliczone ilości męskich skarpetek. Bo o czystość to Hortensja dbała nieprzyzwoicie dobrze, bywało, że i dwa prania dziennie wykończyć jej się udawało.
No i przez te właśnie nieszczęsne skarpetki legenda o zmorze cmentarnej w całym naszym powiecie się rozeszła jak nie przymierzając wirusy świńskiej grypy.
Resztę jutro , albo kiedyś tam wam opiszę , bo mnie przypadkiem Ciesielska przez okno właśnie nawołuje.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Po dziwnej znajomości

Każdy miastowy lubi se latem odpocząć na łonie. Tak i teraz było. No i wyobraźcie wy sobie, że na mnie tym razem padło. Taka jedna po dziwnej znajomości, przejazdem do mnie wpadła. Dlaczego dziwnej? A bo to było tak.
Wracając z wieczornej mszy weszłam przypadkiem do biblioteki, żeby sprawdzić, czy nic złego się tam nie dzieje. Ale nie działo się. Dzieciaki młodsze i starsze gazety se przeglądały, książki na półkach pomagały układać , a niektóre to siedziały przed komputerami i w internecie szuflowały. Stanęłam se za Beatrycze, średnią córką Dobrochny Zając i patrzę jak ona tymi paluszkami po klawiszkach przebiera i co i raz się zatrzyma i coś tam czyta uważnie , no to i ja zaczęłam se czytać za dziecka plecami. A tu moi kochani, same interesujące tematy. I o gotowaniu fasolki było i o kupowaniu mebli, różne takie ciekawe ciekawostki. No to poprosiłam małą żeby poczekała aż sobie tę stronkę do końca doczytam . A ona na to, że mi zaraz pokaże co i jak i że se sama będę mogła wybierać co mi tam ze świata potrzebne będzie. No i pokazała mi raz, drugi, a potem to już poleciało. A znowuż Zdobka odkryła raz przed moimi oczami czaty i pokoiki na pogadanki z ludźmi. I w tenże wlaśnie sposób poznałam Jolarwencję, kobitkę z kraju sąsiedniego, która tu do mnie do Fujarek na wypoczynek czasem znienacka wpada.
Nie powiem kobieta przyzwoita jest i czysta, no i religijna bardzo! Jak tu już u nas jest to do kościoła co wieczór biega. Mówi , że mądry i przystojny ksiądz i że dlatego właśnie wszystko, co on mówi to ona zrozumie dokładnie. I ze szczegółami. Nawet raz na herbatę ją nasz księżulo zaprosił. A to już jak wiadomo zaszczyt wielki. No bo popatrzcie sami, za każdym razem jak Joalarwencja do mnie do Fujarek przybywa , nie omieszka odwiedzić swojej ulubionej parafii w Łasku i tam ponoć dwa, albo trzy dni krzyżem leży. Póki jej nie przejdzie. Tak to i jest.
Żal tylko, że nie wszystkie moje znajome i kolegówny tak religijne są.
Oj wielki zal!

sobota, 8 sierpnia 2009

Panna po rozwodzie ?

Przed niedzielą, jak to przed niedzielą, każda kobita porządki robi. Więc i ja rada nie rada, wzięłam się za mycie okien, żeby ludzie do kościoła rankiem idący , jezyków sobie na mnie nie strzępili. Po próżnicy.
Aż, tu ledwie na stołek wlazłam i szmatkę z mikrofazy w czystej wodzie zamoczyłam...patrzę, a z naprzeciwka, od samej strony kościoła idzie żwawym krokiem nasz ksiądz, a obok niego młodsza córka Krępów, ta co za średniego Cebulaka, Domicjusza wyszła. Ona Domicela, on Domicjusz, tak się to dziewuszynie spodobało, że i nie wiele się zastanawiając, za mąż za niego poszła.Że to niby tak mialo być ciekawie i „interesująco“. No i było ciekawie. Całe stada fujarczańskich dzieciaków pod ich obejście się zbiegało, jak Cebulaki wieczorem za łby się brały. Bo Domek, po robocie nie do domu, ale do pabu na mocne trunki szedł. Że to teraz takie modne podobno, żeby się znać na alkoholach i każdy jeden z zawiązanymi oczami rozpoznać umieć. No i podobno on to potrafi, ale za to już dzieci swoich, to nie rozróżnia, o nie! Nawet ich imion nie pamięta, tak mu się mózg od tych mocnych trunków rozmiękczył. Więc Domicela go z chałupy na bruk wywaliła, a teraz naszego księdza nagabuje , bo koniecznie na rozwodzie kościelnym jej zależy.
Popatrzcie tylko co to się w tym świecie porobiło! Same durnoty i rozpasanie. Dawniej każdy chłop babę bijał regularnie i żadna nawet nie myślała o żadnym rozwodzie, a co dopiero o kościelnym ! Jak to teraz, tak ładnie w telewizorze mówią, czysta „sodomia i gomoria“
Mam nadzieję , że ksiądz się na te jej podstępne prośby nabrać nie da. I tak do końca to żadna z kobiet tu w naszym fujareckim kole gospodyń, nie wie o co tej Domce naprawdę chodzi? Czyżby koniecznie chciała za pannę z dziećmi uchodzić?
A nawet jakby, to przecież i tak pierwsza by nie była.

sobota, 1 sierpnia 2009

Sierp

A wiecie wy skąd pochodzi nazwa sierpnia? Jasne że wiecie. wcale nie od księżyca, jak myślą młodzi, miastowi na wieczornych randkach. U nas to jeszcze po chałupach można spotkać nieduże zakrzywione narzędzie z krótką drewnianą rączką. Dawniej to sierpem się żęłło zboże, a dziś? Niektórzy trzymają je dla ozdoby. A Stella Pawłowska, szwagierka Borgów z Burczybasów, to tym sierpem pokrzywę świeżą rżnie . I to nie tylko dla kurek, żeby zdrowsze jaja dla jej miastowych wnusiów niosły, ale i na zupę wiosenną , co zawsze mocy na przednówku ludziom dodawała. Dziewanna , nasza zielarka to te pokrzywę gołymi rękami zbiera i w przewiewnym , cienistym miejscu suszy. Kiedyś przed wieczorem, jak wracałam z lasku z kobiałeczką żółciusieńkich kurek, widzialam Johannese od Henszelów jak wiązką świeżych pokrzyw tłukła po gołych plecach swego wnusia Doriana. Ona gada , że to apetyt pobudza i posłuszeństwa dla starszych uczy. Może i tak? Ale mnie jak pamiętam nikt po plecach ani pokrzywą, ani ostem, ani inną zieleniną nigdy nie tłukł, a grzeczna jestem do dziś , jak nieprzymierzając córka anioła.
Celestyn Karpiński zawsze gadał o swojej siostrze Gracji, że jest grzeczna jak córka anioła. Ja tam plotek nie lubię, ale przecież każdy w Fujarkach wie, że ojciec ich stary Karp (bo stary tak właśnie miał na nazwisko), to był opój jakich mało i że po każdym piciu bijał żonkę swą Wenerę i dzieciaki regularnie. I biłby ich pewno, aż do swojej śmierci, gdyby nie czysty przypadek. Otóż wracał kiedyś ów Karp z popijawy przez cmentarz. Noc była widna, księżyc w pełni wisiał se nad mogiłkami, gdy nagle z naprzeciwka pojawiła się przed Celestynem mara ohydna . Cała utytłana , w poszarpanym i mokrym ubraniu i z połamanymi kawałkami wierzbowych gałązek w poczochranych włosach. A i na dodatek jęcząca. Chłop otrzeźwiał w jednej chwili i prędzej do domu dotarł, niżby ktokolwiek mógł się spodziewać. Co od tej mary wtedy usłyszał i co dokładnie wtedy widział tego nikt nie wie, ale co by nie gadać, od tamtej, nocy pić i bić przestał. I tylko tyle dobrego z tego było.
No bo reszta...., ale o tym opowiem kiedy indziej.

piątek, 31 lipca 2009

Telewizja

W Fujarkach, jak wam juz wczesniej mówiłam, to nie tylko zwykla siatkówki na dachach stoją, ale i róznego kalibru miski możecie sobie zobaczyć. Bo ludzie u nas strasznie na tę rozmaitą wiedzę pazerni są. A szczególnie to na wiedze o świecie. Nie powiem sporo młodych za te granice juz jeździ, i to nie tylko na zarobek , ale i tak bez szczególnej przyczyny. Ale jak komu już romantyzm nie tylko w głowie, ale i w kościach zagnieździł się, ten juz tylko w ekran oczyska wlepia i uszu nastawia , żeby potem wiedział, o czym to sąsiadki przy spożywczym stojąc, rozprawiają.
I jeszcze to wam powiem, że odkąd samoobrona zaczęła blokady na polnych drogach uskuteczniać, to my jakoś więcej za polityką jesteśmy. No, bo jak film jaki w telewizorze leci, to trzeba murem na kanapie siedzieć, żeby wątku nie zgubić, a i oczami wszystko śledzić trzeba. A politykę niekoniecznie. Można se i na drutach dziergać i z sasiadką o pogodzie pogadać i popatrzeć jak sąsiad na ławce odpoczywa po wczorajszym. Do domu wrócisz, telewizora chwilę posłuchasz i już wiesz kto z kim i po co. A i nauczyć sie sporo można . My też we Fujarkach i blokadę drogi zeszlej jesieni robiliśmy (nie pamiętam już w jakiej to sprawie było), i głodówke zakładaliśmy, a teraz szykujemy się do oflagowania pustego baraku po upadłej hurtowni chińskich podkoszulek, żeby w nim przedszkole językowe założyć. Jak to mówiła siostra teściowej Kalasantego Bezata, Destafia, że jak już na głowkę skakać się zdecydowałeś, to tylko na głęboką , a nie na płytką wodę.
I miała rację.

czwartek, 30 lipca 2009

Spadek

Wprawdzie żadnego porządnego okrągłego stołu to u nas nie ma (ten co dawniej stał u Krupków, to Adalberg w pijanym widzie zamienił onegdaj na wykałaczki), ale zabrałyśmy tę nerwuskę do domu Leśniakowej, bo u niej salon wielki (widzicie, nie żadna tam izba, tylko najprawdziwszy salon), to się wszystkie wygodnie mogłyśmy pomieścić. Rutkowska jej nawet szklankę wody podała, i to nie jakiejś tam sztucznie mineralizowanej, ale naszej najzdrowszej, prosto ze studni, z tej co to ją stryjeczny dziad starego Leśniaka jeszcze przed wojną polsko- bolszewicką, razem z ojcem Jehudy Lejba Polakiewicza wykopał. I kiedy już kobieta ze wszystkim odtajała, zaczęła mówić o tym co jej leży na sercu. Okazało się, że jej pierwszy mąż był synem przyrodniego brata księdza Michałowskiego, Mieszka, z którym pobrali się jako prawie nieletni i żyli ze sobą kilkanaście lat, wypełnionych ciągłymi kłótniami. I do rękoczynów też podobno często gęsto dochodziło. Kto kogo bił tego paniusia nie wspomniała, ale sądząc po jej posturze musiała niewąskie wciry brać (widać tylko w gębie mocna była biedactwo). A potem jak to w życiu bywa ona znalazła sobie kogoś drugiego, silniejszego i tak jakoś razem pozbyli się pana M. zostawiając jednak sobie na pamiątkę trójkę jego dzieci. I tak żyłoby sobie to nowe stadło spokojnie i zgodnie, nie w luksusie, ale i nie w nędzy do dzisiejszego dnia, gdyby nie pewna rozmowa, w której z zakamarków pamięci wydobyto naszego księżulka. I wówczas nowa głowa rodziny wymyśliła, że "dzieciom" się przecież coś po stryjecznym dziaduniu należy. Wiadomo, ze kto ma księdza w rodzie , tego bida nie ubodzie! Pomyśleli więc, że chyba ksiądz na siebie samego oszczędności życia nie wydał; a tu tymczasem młodzi bez gotówki, bez zawodu, bez roboty. Żyć się chce, nie wspominając już o jakiejś rozrywce ! I tak oto pani Danielita Michałowska do Fujarek po schedę po dalekim krewnym zjechała.
Nasze kobitki pewnie by tej niedoinformowanej biedaczce znowu na utapirowaną głowinę weszły, ale ja ją w obronę wzięłam. Postanowiłam, że do kościółka razem pójdziemy i tam jej pokażemy, co nasz ojczulek ze swoim groszem robił. No i tam dopiero wszyściutko zobaczyła : cudnej piękności drogę krzyżową, wyrzeźbioną przez prawdziwego góralskiego artystę, który ją pieczołowicie przez cały rok dłubał (pomieszkując w tym czasie w Multankach u szewca, Bożydara Jakubisiaka), posadzkę ze szlifowanego kamienia, odremontowaną chrzcielnicę, że już dębowych konfecjonałów nie wspomnę. Jakubisiakowie to uboga rodzina z trójką własnych dzieci i dwojgiem po siostrze Bożydara, więc księżulo płacił Hortensji, która pięknie haftowała, za ozdabianie kap i ornatów. I na to właśnie wydawał i wydał wszystkie pieniądze nasz ojczulek. Jeśli myślicie, że po tym wszystkim Danielita Michałowska wrzeszczała, tupała, groziła sądami, albo robiła jeszcze inne niewyobrażalne ekscesy, to jesteście moi drodzy ludźmi małej wiary i zwapniałego serca (nie wspominając już o wierze w ludzkie uczucia), albowiem była żona przyrodniego brata naszego nieżyjącego od lat proboszcza najpierw się rozpłakała, potem przeprosiła, jeszcze później wyściskała nas wszystkie razem i każdą z osobna, po czym obdarowana wielkim koszem słynnych węgierek z sadu Fryderyki Ciepielewskiej , odjechała w dal.

środa, 29 lipca 2009

Oracje

Proboszcz Kuśmierczyk, to bardzo dobry ksiądz. Stara się żeby kościół wyglądał coraz ładniej. Dwa lata temu zmieniliśmy ławki, teraz zbieramy na nowe witraże, a potem znowu na coś będziemy zbierać. Tak, ksiądz Sykstus jest naprawdę w porządku, a jednak my starsze parafianki z prawdziwą miłością wspominamy naszego nieżyjącego od kilku lat proboszcza. Bo ksiądz Michałowski był sercem naszych Fujarek. Wszystkich trzech. On żył dla ludzi, a ludzie starali się mu pomagać jak mogli, zwłaszcza w ostatnich latach. I choć odszedł do, jak to mówią lepszego świata, to czuwa nad nami z daleka. Księżulo mówił zawsze, że jesteśmy jego rodziną, jego dziećmi. O swoich krewnych nie wspominał nigdy, bo też i nikt go o nich nigdy nie zagadał. Ale tak jakoś w rok, czy dwa po śmierci staruszka zjawiła się u nas nikomu nie znana paniusia i oznajmiła, że przyjechała odzyskać spadek po zmarłym wuju. Powiedziała, że nazywa się Danielita Michałowska i jest byłą żoną bratanka księdza - Manfreda. Patrzyła przy tem na nas tak, jakbyśmy były nic niewartymi liszkami zżerającymi liście kapusty na ekologicznym polu Borkowskich. Patrzyła na nieśmiałą Gryzeldę, na zaskoczoną Dziewannę, a nawet na Laurencję Kisielińską, która tym razem zapomniała języka w gębie i nie rzuciła w babę żadnym celnym powiedzonkiem. Potem spojrzała na mnie. Wyobrażacie sobie ? Na mnie ! Co sobie myślała "ta babsztyla" przyjeżdżając do nas znienacka, rozglądając się tak, jakby stała na swoim własnym polu i patrząc na nas, fujarczańskie członkinie koła gospodyń tak, jakby stała na Oboju najwyższym szczycie Harmonijek, naszych rodzimych wzniesień. O nie, nawet się ta leleputa mierząca metr pięćdziesiąt w nazbyt wysokich obcasach, nie spodziewała (co ja mówię, nawet ja sama się tego nie spodziewałam), że mnie przypadnie ten zaszczyt i pokażę naszemu "gościowi" gdzie jest jego miejsce. Uśmiechacie się ? Tu nie ma nic do śmiechu. Chodzi o godność ! O godność i honor nie tylko nas kobit, ale naszej całej fujareckiej społeczności. Więc ja Annabella stając w obronie tej godności, tak objechałam tę paniusię używając samych kulturalnych inwektyw, że o mało jej dolna szczęka z zawiasów nie wypadła. Pewnie nigdy w tym swoim dalekim mieście nie słyszała jak można kląć, używając samych cenzuralnych słów i to prosto ze słownika poprawnej polszczyzny. A to było tak, że akurat pisałam pracę semestralną z polskiego dla Achimka Jekiela, który kończy właśnie samochodową zawodówkę i wybiera się do technikum. A trzeba było w tej pracy przedstawić swoją wersję rozprawy między trzema panami, no to ja to zrobiłam, tak jak trzeba grzecznie i ze słownikiem, żeby wszystkie "powszechnie" używane wyrażenia, na nasze przetłumaczyć. Paniusia najpierw zaniemówiła, potem poczerwieniała na twarzy i oblały ją takie poty, że zdjęła swój pomarańczowo cynobrowy kapelusik i zaczęła się nim wachlować. Robiła to jednak tak gwałtownie, aż seledynowa kokarda, która go przepasywała poleciała na dach kurnika Rutkowskich. Biedne kokoszki, jak one się wtedy wystraszyły, jak zaczęły gdakać! Podobno po tym zajściu przez miesiąc ani jednego jajka nie zniosły.
No, ale my mogłyśmy wreszcie zacząć spokojną rozmowę.

wtorek, 28 lipca 2009

Przekleństwo

W życiu to już tak jest, jednym się we wszystkim wiedzie, że aż jak to niektórzy mówią i kogut im jaja znosi, a drugiemu znowu tęgi wiatr w oczy. I choćby człowiek nie wiem co wymyślał, to sposobu na szczęście jeszcze nikomu się wymyśleć nie udało. Weźmy takiego Adalberga. Opój z niego tęgi, temu nikt nie zaprzeczy. Robić nie bardzo mu się chce, tego też się ukryć nie da. Do tego brzydki się z latami robi, jak nie przymierzając druga strona księżyca. Dlaczego druga ? Bo ja jej jeszcze na oczy nie widziałam, a do tej pierwszej już się zdążyłam przyzwyczaić, ot co. No i teraz czas nadszedł, żeby się zastanowić, czy on się taki przeklęty urodził, czy też to kara boska. Jak kara to za co ? Za to, że nie umiał się babie postawić, a ona w niecały tydzień po weselu bić go zaczęła, a po siedmiu latach do miasta uciekła ? Gnój jej w Fujarkach śmierdział, tak stale krzyczała, jak mężowi plechy patelnią u Cygana kupioną garbowała. Dużo jej tam śmierdział, jak ona nigdy progu chlewa nie przestąpiła, a dopóki jej własne dzieci w pieluchy robiły, to tylko Adalberga wołała, żeby maluchy sprawił. No i poszła w świat, z czwórką drobiazgu chłopinę zostawiła, tylko z okazji Dnia Kobiet życzenia mu przysyła. Dlaczego akurat wtedy tego nikt nie wie. Tak więc kara boska odpada. Pozostaje przekleństwo. I tu już nie ma śmichów - chichów. Przekleństwo to rzecz poważna, a nawet więcej. Jak byłam młodą dziewczyną to na własne oczy widziałam taką jedną przeklętą. Dobremu chłopcu ręki odmówiła, a ten się w wygódce obwiesił na śmierć. A przedtem kartkę napisał, że ją przeklina. No i dziewuchę złe dopadło, to ją trzęsło, to znowu puszczało. Sama raz świadkiem byłam jak się na podłodze wiła i piana jej z gęby szła. Niektórzy co prawda gadali, że to choroba, ale ja swoje wiem. No i dowód miałam namacalny, co mi go ciotka Kornelia dała : kawałek konopnego sznura, co to się na nim ten nieszczęśnik obwiesił. Oj długo ja ten sznur w kuferku trzymałam, na szczęście.
A znowu świekra mojej siostrzenicy opowiadała, że sama o mało co nie została przeklęta. Przez pomyłkę. Ja jak wiecie plotek nie lubię, ale tak całkiem dobrą jakąś plotką nie gardzę. A to co teraz wam powiem, od rodzonej siostry tej świekry słyszałam. Żadnej pomyłki nie było i babsko sobie na to przekleństwo własną, wredną i chytrą duszą oraz podłym charakterem zasłużyło, ot co! Kuzynka jej pokochała pierwszą miłością chłopaka z Trombitów Leopolda i pewno by za niego wyszła, gdyby nie ta właśnie świekra. Postanowiła ona sobie, że w ten, albo i w inny sposób chłopaka odbije i sama go do ołtarza poprowadzi. Jak sobie zaplanowała, tak i zrobiła. Ślub jeszcze w tym samym roku się odbył, a tamta porzucona biedaczka w strasznych męczarniach ten świat opuszczając, chciała świekrę przekląć, ale nie zdążyła, bo umarła. Nie, tym razem żadnego samobójstwa nie było. Dziewczyna normalnie, po bożemu ten ziemski padół opuściła. Po prostu najadła się niedojrzałych jabłek, popiła studzienną wodą i dostała skrętu kiszek, a że żadnego doktora wtedy blisko nie było to i o ratunku mowy być nie mogło. A tymczasem świekra mojej siostrzenicy tyle się Leopoldem nacieszyła, że dziecinę mu zdążyła powić. W trzy tygodnie po tym, jak świekra zległa, jej małżonek świat ten opuścił i ze swą pierwszą narzeczoną w zaświatach się połączył. Moja świętej pamięci babka zawsze mówiła, że jak niewinnemu, albo jeszcze lepiej niewinnej jakiejś źle się dzieje, to sprawiedliwość wtedy zwycięża.
Przeważnie.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Posagi

Ja tam plotek nie lubię, ale domyślam się dlaczego Ostachowicze starszemu wnukowi więcej miłości i starania (że o pieniążkach nie wspomnę ) dawali, a i dotąd co wszyscy widzą, dają. Nie ma co głową po próżnicy kręcić, bo nie tylko ja się tego domyślam, ale i cała wioska. A było to tak : jak się już Aronia ze swoim Apolinarym małżeńskim węzłem połączyła, a Euzebia była po słowie z Remigiuszem Kucharkiem, to Ostachowicze mogli ociupinę odetchnąć. No, bo popatrzcie tylko, co oni mogli tym swoim córkom w posagu dać ? Oj niewiele, niewiele, po jednej pierzynce, po dwie poduszczyny, a z żywego inwentarza to tylko po kilka kurek niosek i po trzy gęsi. Na więcej dziewczyniny liczyć nie mogły, bo w domu jeszcze trzy siostry na wiano czekały. Ale, że panny były, że się tak wyrażę nad podziw, to i los im się trafił galanty. Starszej trafił się gajowy, który żadnego posagu nie potrzebował, a młodszej pomocnik kowala, który posagu nie chciał. A uciechęśmy mieli wtedy, a mieli, bo jak się o tym Santorkowa dowiedziała, to mało jej szlag nie trafił. Kowalicha wiadomo, taka chytra, że i spod siebie by zjadła, ale co ją obchodziło, że Remigiusz wiana brać nie chciał ? Pewno uważała, że kto jej próg przekroczy to ma jej słuchać, jak ten biedny kowal, co mu tak podczas małżeńskiego pożycia dała w kość, że bladym świtem do kuźni leciał, czy to lato, czy zima. Wolał w żarze, uderzeń swego młota słuchać, niż gderania stale niezadowolonej i skrzywionej żonki. Myślę, że kowalicha tę swoją chytrość, to chyba z mlekiem matki wyssała, bo ona z domu jest Żórawska, a wszyscy starzy ludzie pamiętają, że i jej matka Konradyna i ciotki Narcyza i Wiktoryna znane były ze swej chytrości hen za granicami województwa. Ale o tym opowiem jak znajdę chwilkę wolnego czasu. A jeśli chodzi o Ostachowiczów, to nie dane im było odpocząć, bo jakoś tak po Świętym Janie trzecia z kolei Inocenta oznajmiła rodzicom, że poczuła wolę bożą, kocha Albina Jekiela z wzajemnością i czekać długo nie może, bo ludziska zaczną gadać. Dziewannę tak to trzepnęło, że przeleżała w łóżku przez trzy tygodnie, a Rocho jak normalnie na gorzałkę nawet patrzeć nie mógł, bo od razu trzęsionki dostawał, tak tym razem przykleił się do kieliszka na cały tydzień. Ale czy taka siwucha na prawdziwe zmartwienie może pomóc ? Zresztą zmartwienie zmartwieniem, a i tak na Piotra i Pawła, bez żadnej pompy i bez białego welonu ( na to się już Dziewanna zgodzić nie mogła ), ale za to przy złotym słonku Inka i Albin ślubowali sobie miłość aż po grób. Tylko tyle dobrego Ostachowiczów wtedy spotkało, że i tym razem obyło się bez posagu. U Jekielów gospodarka duża, w oborze i chlewiku ogonów pełno, a starzy oprócz Albina więcej dzieci nie mieli. Okrutnie się więc cieszyli, że się im synalek o następcę migiem postarał. Troszkę ten Albin ociężały jest (chodził wprawdzie tylko do podstawówki, ale za to całe dziesięć lat ), Ince to jednak nie przeszkadza, mówi, że powolnym chłopem lepiej się kieruje, bo wędzidła nie gryzie i krótkie lejce mu nie wadzą. A Joachim pierwszym wnukiem został, nie z powodu miłości dziadków, tylko starowności swoich rodziców. I tyle.

niedziela, 26 lipca 2009

Achim

Powiem wam moi drodzy, że do żywizny, to moi krajanie serca mają, a mają Czy to będzie szczeniak, czy też słoń, to nikomu z mieszkańców Fujarek nie robi żadnej różnicy. Nad każdym się pochylą, lub podniosą na niego wzrok. Jeśli nawet nie pogłaszczą, to chociaż uszczypną, ale obojętnie to nikt nie przejdzie. Powiecie, że zapomniałam o Safonie ? Nie zapomniałam, ale ona te indyczki napycha tylko raz w roku, a to chyba można wybaczyć. Jeśli zaś chodzi o Adalberga, to pijak z niego okrutny i ukryć się tego nie da, bo jak go ktoś z naszych ludzi zobaczy trzeźwego, to potem jest o czym gadać przez kilka dni. Ale, że kopnął psa, to zdarzyło mu się raz w życiu. Nigdy przedtem, ani nigdy potem takie coś nie miało miejsca. Możecie mi wierzyć. Annabela nigdy nie kłamie, a jak już ją co przymusi to woli zachorować.
Nawet schronisko dla tych biednych bydlątek mamy, ot co ! Tak samo zresztą jest i z dzieciarnią( nie nie ochronki u nas nie ma, bo i po co!). I to wcale nie o to chodzi, że sporo drobiazgu przeszło ostatnio przez ręce Adolfiny Kisling i księdza Sykstusa. Dzieciska się u nas rodzą to fakt. Sporo ich mimo, że wcale lekcej się nam obecnie nie żyje. Życie jakie jest każdy co dzień widzi sam i nie ma o czym gadać. Ale chyba w całym powiecie nikt tak dzieciaków nie szanuje, jak ludzie z Fujarek. Jeszcze się nie zdarzyło (przynajmniej ja o tym nie wiem ), żeby któraś z trzech pracujących w naszej szkole nauczycielek, którego zwymyślała, albo i przetrzepała. Tak samo zresztą i nasz dyrektor Kordek. Raz tylko pamiętam nie strzymał, a było to dawno i delikwentem był mały Achim. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że Joachim Jekiel to było prawdziwe półdiablę. Kiedy komu gęsi z zagródki uciekły- to Achimek ; gdy Książkową ktoś w jej własnym sklepie zamknął - to Achimek , nawet jak ktoś proboszczowi brewiarz podprowadził to nasz posterunkowy poszedł prosto do Ostachowiczów. Albowiem wszystkim u nas wiadomo, że matka wrzeszczała na chłopaka od rana do nocy, ojciec nie jedną rózgę na jego grzbiecie połamał. Oboje chcieli dobrze. To babka Dziewanna, choć zdawałoby się kobieta rozsądna i stateczna, co niejednemu z nas swoimi ziółkami do zdrowia dojść pozwoliła, jakąś dziwną i głupią miłością do starszego wnuka zapałała. Dziadek zresztą nie był dużo mądrzejszy. Oboje chłopaka przed rodzicami bronili. To do Ostachowiczów pisała uwagi wychowawczyni klasy, do dziadków szedł rozeźlony Gałkowski jak mu raz Achim łopatę w świeżym grobie zakopał. Nic więc dziwnego, że i księżowską zgubę posterunkowy znalazł u Rocha. A najlepsze z tego wszystkiego było to, że brewiarz leżał w skrzynce z narzędziami, zamknięty na klucz, a klucz miał Roch w kieszeni odświętnych spodni. I to przesądziło sprawę, bo jak już Cichosz "zaginiony przedmiot" odnalazł, to został się za idola małego Jekiela. Ani rodzice, ani szkoła nic nie wskórali. Możecie mi nie wierzyć ale od tego czasu (choć parę ładnych lat od tego przypadku minęło), Joachima jakby kto zaczarował. A i to wam powiem co sam chłopak gada, że jak już samochodówkę skończy, to do policyjnej szkoły pójdzie.
A ja już sama nie wiem, czy to dobrze, czy źle ?

piątek, 24 lipca 2009

Henryś

Jak już mówię o Joli, to nie sposób nie opowiedzieć o bysiu księdza Michałowskiego, Henrysiu. A było to tak: jakoś tak na rok przed śmiercią ksiądz Wyszomir mimo, że już kiepsko biedaczyna łaził, zdążył na czas, żeby wujenkę Augusty Santorkowej nieboszczkę Serdiukową wysłać na tamten świat, tak jak należy. No i Santorkowa z tej wielkiej wdzięczności dała księżulkowi (zamiast pieniędzy oczywiście!) kilkudniowego byczka. Krowa przy wycieleniu padła i cielaka, bez odpowiedniej opieki też czekał ten sam los (Santorkowa zawsze była chytra jak nie przymierzając moja świekra), więc się go szybko pozbyła. Potem w półgodziny całą wieś obleciała i opowiedziała jaki to wspaniały podarek ofiarowała naszemu proboszczowi. Staruszek tylko kiwał głową, no i za cumelkiem zaczął się rozglądać, żeby zwierzątko kopytek w niemowlęctwie nie wyciągnęło. Codziennie do komóreczki, która przy świetlicy parafialnej stoi sznureczkiem przychodziły dzieci. Zaraz po lekcji biegły z garściami pełnymi, a to siana, a to trawy, albo tylko po to, żeby popatrzeć. I to one właśnie byczego oseska nazwały Henrysiem. A Henryś mimo złych prognoz Santorkowej rósł jak na drożdżach. Wcale nie był podobny do książkowego byczka Fernando, o nie ! Henryś wypuszczony na łączkę za plebanią od razu pokazał, że jest prawdziwym bykiem. Ksiądz Wyszomir nazywał go czasami " Henryk VIII", bo szczególnie groźnie parskał jak drogą przechodziły młode kobiety. I przez kobiety właśnie musiał Henryś Fujarki opuścić.
A było to tak: tuż przed gromniczną nasz świętej pamięci księżulo wypuścił Henrysia , żeby sobie po śniegu pobrykał, a sam oparł się o ogrodzenie i w niebo patrząc kazanie sobie układał. A było to we wtorek, w dzień targowy. Tak gdzieś koło południa kobiety zwykle wracają z bazaru. Rychlikowa niosła trzy nioski czubatki, które właśnie kupiła, Wacikowska dwie kopy jaj, których nie sprzedała, a Makulska to ani nic nie kupiła, ani nie sprzedała tylko tak sobie poszła, żeby tym dwóm potowarzyszyć, a że akurat jej synowa robiła wielkie poświąteczne pranie, więc Rozalinda ciągnęła na sankach swoich dwóch wnuków. I jak już koło księżowskiego ogrodzenia przechodziły Henryś nagle ni z tego, ni z owego szału dostał. Ludzie! Co się wtedy działo, tego i opisać się nie da. Mnie tam wprawdzie nie było, bo akurat u Inocenty stawiałam bańki jej najstarszemu, Joachimowi, co to wpadł do przerębla przy starym młynie; ale co wiem, to wam opowiem. Płot proboszcza był mocny, bo tego to już pilnował nasz majster klepka Zachariasz Wacikowski, ten sam, który do dziś dnia nosi nad księdzem baldachim podczas procesji.
Jest takie przysłowie o dzbanie i uchu, u nas ono pasuje jak ulał. Henryś w jednej sekundzie stał się groźnym buhajem i z płota zostały się tylko drzazgi. Baby oszalały ze strachu i zaczęły gnać drogą w dół, prosto na kiosk przy posterunku. Nie będę się więcej rozwodzić i w niepewności was trzymać. Gdy już jako tako do siebie doszły to okazało się, że Rychlikowa dojechała na saneczkach aż do stawu Dyrektorki, Wacikowska miała w koszu jednego dzieciaka, dwa tygodniki i plik "Gazety Niecodziennej", Makulska zaś młodszego wnuka, trzy ocalałe jajka i zgrzewkę proszku do prania "Brudas". Co się stało z nioskami, tego nikt do dziś dnia nie wie. Ja co prawda miałam swoje domysły (nawet mogłabym powiedzieć gdzie piórka rabe potem widziałam ), ale ja przecież jak wiecie plotek nie lubię.

Dość powiedzieć, że po tym zdarzeniu ksiądz musiał Henrysia sprzedać i to w dalekie strony, bo aż do Burczybasów Niedużych.
Dla świętego spokoju.

czwartek, 23 lipca 2009

Indyczki

I jeszcze słóweczko o Safonie. Otóż ma ona na swoim podwórku niedużą obórkę, w której kiedyś jej matka krówki hodowała. Na mleko. Krówek dawno już nie ma, matki Safony też, ale obórka jakimś cudem się ostała i teraz w niej indyczki się tuczą. Na mięso. Bogiem, a prawdą to tak całkiem same to one się nie tuczą. Safona to robi. Orzechami. Wstyd nawet o tym opowiadać i nie każdemu o tym mówię, ale ona żeby zarobić na gwiazdkowe prezenty dla wnuczek, co roku na jesieni pcha w te biedne ptaszyska włoskie orzechy !
Ja tam plotek nie lubię, ani donosów nie piszę, ale moi drodzy czy to jest do pomyślenia? Jak się przechodzi koło obórki Buziaków to gulgot tych nieszczęsnych skazańców doprowadza wrażliwego człowieka o ból sumienia. Jak się jeszcze pomyśli, że one te orzechy muszą łykać w całości ! Co kulicie się z obrzydzenia ? A kulcie się, kulcie może ktoś to wreszcie przerwie ! Mnie to wiecie czasami tak to sumienie boli, że strach. Bo na inne bóle to każdy jakieś tam lekarstwo znajdzie, doktorzy po to są, żeby leczyć. Ale pokażcie mi takiego, który pomoże na ból sumienia. Jak kiedyś w Fujarkach Mszalnych pijany Adalberg Krupka uderzył psa, bo ten tak na niego ujadał, aż obudził pół wioski ; to te pół wioski, po przetarciu oczu o mało nie rzuciło się na chłopa, który ze strachu wytrzeźwiał i przez kolejne czternaście dni nawet gardła nie wypłukał. I co na to powiecie ? Czasem wrzask ma większą siłę od esperalu. Nawet myślałam, żeby może zebrać kupę ludzi i powrzeszczeć pod domem Safony ? Nie łudźcie się, w domu Buziaków się nie przelewa, ale prezenty gwiazdkowe są u nich jak u królowej angielskiej. I na to nikt nic nie poradzi. Obie, Safona i jej córka Kleite rozpuszczają te swoje "kruszynki" jak dziadowskie bicze. Ja uważam tylko proste, dobrze brzmiące imiona i z takich właśnie nasza gmina słynie w całym województwie. Ale ich rodzina, to już ździebko przesadziła , imiona ich dziewczynek Irana i Megara wcale nie są swojskie. I to jeszcze dodam, że nazywać "kruszynkami" blisko trzypudowe sześcio- i siedmiolatkę to spora przesada, żeby nie powiedzieć nadwaga! Ja jak wiecie od plotek zawsze z daleka, ale i to wam powiem, że jak na te pyzy patrzę, to mi się zaraz przypomina Jola maciora Figlewicza.
Wiem, że grzeszę >

środa, 22 lipca 2009

Dyrektorka

Jeszcze wam moi drodzy nie mówiłam o małej chałupince pod lasem, pamiętnej z tego, że w niej właśnie stara Cichoszowa, gdy ją mąż za kurzenie fajki z domu wygonił, stworzyła zwykłym, małym kozikiem jedyne dzieło swego życia - drewnianą rzeźbę świątka z lulką w garści (w mieście pewno zrobiono by tam izbę pamięci, ale nam do miasta daleko). Otóż, w tej właśnie chałupinie pomieszkuje Dyrektorka. A było to tak : tego samego roku, w którym przyszły na świat bliźniaki Barczaków, Jan Kordek był dwanaście dni na jakimsiść szkoleniu w samej stolicy. Jak on teraz tę szkolną reformę wprowadza, to co i raz na różne szkolenia uczęszczać musi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, jedzie, to i wraca, ale tym razem było inaczej. Tym razem Jan nie wrócił sam, ale z kobietą. Ja tam plotek nie lubię, ale gdy się ta wiadomość rozeszła, to we wszystkich trzech Fujarkach huczało jak w tartaku Żegoty Białobrzeskiego, kiedy zaczyna się okorowywanie pni stuletnich sosen. Każdy chciał wiedzieć co to za jedna, po co przyjechała. Tak, wiedzieć chciał każdy, ale dobrze poinformowanej osoby nie było ! Ludzie, takie coś zdarzyło się w Fujarkach pierwszy raz! Wyobraźcie tylko sobie : coś się dzieje, chcemy wiedzieć co, nie ma kogo spytać ! Ja jak wiecie plotek nie lubię, ale wcale mi się wtedy nie chciało chodzić na spotkania koła gospodyń. Bo i po co ? Przecież dobrze wiedziałam jak by to było; wszystkie wybałuszałyby na mnie oczyska, a ja co ? Musiałam wybierać: albo kompletna kompromitacja, albo łgarstwo. A ponieważ to akurat w poście było, wybrałam trzecie wyjście. Zachorowałam. Przypadłość była nie groźna, ale zaraźliwa. Okazuje się, że wybór był trafny, bo już po dwóch dniach to do mnie zaczęły dochodzić strzępy wiadomości . Po pierwsze okazało się, że przyjezdna nie była młoda, ba była sporo od Kordka starsza. Po drugie Jan bez żadnej krępacji, prosto z pekaesu zaprowadził ją do własnego domu, gdzie była akurat nie tylko jego żona i dzieci, ale i teściowa Klementyna. Po trzecie po obiedzie cała rodzina udała się na spacer w stronę zarośniętego sitowiem stawu, tego w pobliżu brzozowego lasu. Wszyscy mieszkańcy Fujarek mogli z daleka i z bliska obejrzeć sobie ową damulkę. A jak już ją sobie obejrzeli, to okazało się, że kobiecinka jest : niziutka, bo Kordkowi sięga do pachy; sympatyczna, bo odpowiedziała Maciaszowej "dzień dobry" i spokojna, bo jak wdepnęła w gęsie gówienko to ani nie krzyknęła, ani nawet się nie skrzywiła, tylko sobie tup, tup w trawkę odeszła i obcasy o nią wytarła. Takie i tym podobne opowiastki słyszałam przez kilka dni mojej niemocy. No i wtedy zdecydowałam, że czas wyzdrowieć, bo jeszcze trochę, a fujareckie dzieci tę miastową mamzelę o autografy zaczną prosić. Trzeba trafu, że pierwsze kroki do sklepu skierowałam, bo mi akurat liście laurowe wyszły. I kogo tam spotkałam, jak myślicie ? Paniusię od Kordków. Jeszcze wtedy nie wiedziałam kim ona jest. Od razu się najeżyłam, bo od początku wiedziałam, że nie będę jej lubić. Ale kobieta owa pierwsza do mnie zagadała, gdy przytrzymywała mi siatkę jak wkładałam do niej buraki (po co je kupowałam nie wiem, bo obrodziły mi tamtego roku jak nigdy), no i pochwaliła mój nowy sweter . Gdyby nie ten sweter! Co mnie głupią podkusiło, żeby go wtedy włożyć do dziś nie wiem. Jak sobie kupię jakiś ciuszek (a nie robię tego tak często jak bym chciała), to najpierw wkładam go w niedzielę, do kościoła, a tego dnia był wtorek, a może nawet piątek! I wyobraźcie sobie, że jej się właśnie ten mój żółto-zielony sweterek podobał, a podobał. No i jakoś tak zanim się obejrzałam, a okazało się, że ona jest całkiem, całkiem, a poza tym wydała mi się jakaś taka swoja, fujarecka, jakbym ją od dawna znała. I jak tylko spotkałyśmy się na naszym zebraniu, to od razu wyłożyłam babom swoje racje bez ogródek. Powiedziałam im, żeby nie czepiały się kobiety jak paproch do ślubnego garnituru, bo to nie po bożemu. Co z tego, że jej nie znamy? Czy któraś z nas zna osobiście Mela Gibsona ? Nie, a przecież jeszcze pół roku temu prawie wszystkie chciały, żeby nasze koło gospodyń nosiło jego imię. Wszystkie przysięgały, że go uwielbiają, i że mu dobrze patrzy z oczu. A jak co do czego doszło i trzeba było do człowieka list wysłać ( postanowiłyśmy, że wszystko ma być legalne jak nie przymierzając nasza zeszłoroczna blokada drogi ), to się okazało, że adresu nikt nie zna, nawet wspomniana już Klementyna Borkowska, która wynajmuje pokoje ludziom z wielkich miast i wie od nich takie różne ciekawostki, że czasem nawet słuchać wstyd! I jeszcze to wam moi drodzy powiem, że tak nawijałam, a nawijałam, żadnej do słowa dojść nie dając, że w końcu wszystkie przekonałam. Ale nie do końca! Wyobraźcie sobie, że ta nasza małomówna członkini, co to jak powie trzy zdania w tygodniu poprzedzającym adwent, to wyczerpie swój limit aż do przednówka, że właśnie ona doprowadzi do tego, że wszystkim babom naraz głos zabierze? Bo nagle Gryzelda Barczakowa, tym swoim cichym, ale wyrazistym głosem powiedziała wyraźnie, że Kordek pomoże tej tam kobiecie naprawić chałupinę pod lasem, w której ona w lecie będzie pomieszkiwać. A jak wszystkieśmy na raz zaniemówiły Gryzunia od niechcenia dodała, że ona jest Dyrektorką. Dyrektorka??? U nas, w stareńkiej chałupie nad stawem, latem pomieszkiwać będzie?! Od czego ona tą dyrektorką jest, to już moi drodzy nie takie ważne, grunt, że jakąś tam władzę gdzieś w wielkim świecie piastuje. Przyznam się wam, że nie od razu w to wszystko uwierzyłam. Bo powiedzcie sami widzicie kogoś, kto chodzi po wsi w wycieruchach i przydeptanych pepegach, wieczorami na pozieleniałym od mchu pniu padłego jawora siada i ruskie piosneczki nuci... i co? Wierzycie, że to Dyrektorka ? No widzicie ! Ja też nie od razu uwierzyłam, chciałam coś gadać, ale tylko gulgotałam cicho jak indyczki Safony Ciesielskiej. Ludzie! Toż każda bajka musi mieć swoje granice.

Cóż, ta jedna, jedyna widać nie miała !

wtorek, 21 lipca 2009

Co mają włosy do rządzenia?

Podobno, któregoś dnia nasze chłopy ustaliły na swoim cotygodniowym zebraniu OSP, że czas wziąć wreszcie władzę we własne ręce. A że u nas w Fujarkach jakoś źle się nie dzieje , robota dzięki Bogu jaka taka jest, nikt głodny po wsi nie chodzi ( chyba, że mu się nie chce wejść do świronka z nożem i chleba ukroić ), to postanowili, że na razie będzie to władza we własnej zagrodzie.
Wiadomo, jak w głowie zaszumi, to każdy i wojewodą chciałby zostać. A mówię o tym dlatego, że jak wracałam wieczorem od Gałkowskiej, to widziałam Junonę z Ksawerym jak się ze sobą pod płotem żegnali. I to wam powiem, że nawet ślepy gołym okiem widzi jak ta dziewczyna Ksawusiem rządzi. Ot, do zapowiedzi jeszcze daleko, a już chłopak robi wszystko czego ona zażąda. Na ten przykład weźmy włosy : miał je Ksawery najdłuższe w calutkiej gminie. Nosił je przeważnie rozpuszczone, a gdy wiatr po świecie hulał, to zaraz zaczynał z nimi zabawę. Gdybyście tak szli akurat drogą, to zobaczylibyście nie zwykłego człowieka, ale wyrwaną z korzeniami starą rosochatą wierzbę, co rośnie na miedzy dzielącej pola Idziego Więckiewicza i Napoleona Salwowskiego. Tylko w niedzielę, jak Ksawek do kościoła szedł, to sobie tę swoja plerezę w warkocz zaplatał, bo by go ksiądz Sykstus do środka nie wpuścił. Na próżno matka prosiła, żeby tę swoją strzechę choć o połowę skrócił, na próżno ojciec groził, że w nocy mu te kołtuny do goła zetnie. Kończyło się na tym, że chłopak kilka nocek w stodole przesypiał, aż staruszkom nie przeszło. A potem wszystko wracało do normy, aż do następnego razu. I tylko Ksantypa Cichosz żona naszego posterunkowego, co ma kiosk obok komisariatu, to tylko ona była z tego wszystkiego zadowolona. Bo co by o włosach Ksawerego Kozłowskiego nie mówić, to jednego powiedzieć nie można było : że są brudne. Co to, to nie. Wykupywał on wszystkie szampony jakie tylko w telewizyjnej reklamie zobaczył i prał te swoje loki co drugi dzień. Terencjusz Maciasz z żoną Teodozja przechodzili kiedyś latem koło płotu Kozłowskich i co zobaczyli ? Ciemnobrazowa przędzę, która się na nim suszyła. Maciaszowej spodobał się jej kolor, miała nawet chęć Kozłowska spytać, gdzie taką ładną farbę kupiła. Ale Maciaszowa nie byłaby Maciaszową, gdyby owej przędzy w ręce nie wzięła, nie pomacała. Musiała wtedy nieźle szarpnąć, bo Ksawery, który siedzac pod płotem włosy sobie na słonku suszył zawył jak nasza strażacka syrena, oczywiście jak jeszcze działała !

No więc teraz tylko pomyślcie, co dziewczyna może z chłopakiem zrobić ! Ksawery obciął hodowane przez tyle lat włosy. Akurat razem z Fruzią Przyborkowa wracałyśmy od chorej na grypę Loretty, a tu naprzeciw nas idzie jakiś mężczyzna. Myślałyśmy, że to jakiś ekoturysta od Klemy Borkowskiej idzie oglądać emaliowane pokrywki Lengiewicza. Dopiero jak się z nami zrównał i "dzień dobry" ze śmiechem zawołał, tośmy obie z Fruzią gębusie rozwarły jak ksiądz proboszcz wrota w wielkanocna niedzielę. Bo wyobraźcie sobie miałyśmy oto przed sobą ostrzyżonego Ksawusia ! Powiedziałam ostrzyżonego ? A gdzie tam ! Ksawery Kozłowski był ogolony na zero, jak brat mojego starego Walencjusz, gdy go milicja jeszcze w stanie wojennym do swojego "salonu fryzjerskiego" zabrała, bo po godzinie milicyjnej na piwko do kumpla biegł. Wtedy też obie żeśmy zobaczyły, że przed nami nie chłopak, a mężczyzna stoi. I to w sile wieku. Popatrzcie tylko dobrzy ludzie, matka prosiła , więcej , błagała ! I to nie raz, nie dwa, ale lata całe ! Ojciec groził, nożyce ostrzył i w nocy po cichaczu do stodoły chodził, żeby syna jak ochwaconego ogiera derką nakryć. Ksiądz palcem przed nosem wygrażał . I nic. Aż nagle dziewczyna, z którą jeszcze niedawno po łąkach biegał i w stogu siana baraszkował, dziewczyna, w której nagle zobaczył kobietę, radę mu dała. Czy to nie jest prawdziwe życie ? Ja Annabella mówię wam, że jest. A więc moi drodzy, jeśli Junona sobie z chłopem tak szybko i sprawnie poradziła to znak, że my kobiety z Fujarek możemy naszym chłopom spokojnie pozwolić, żeby tę władzę w swoje własne ręce wzięli. Niech trochę porządzą, niech na własnej skórze poczują co to znaczy, jak na rampę wagon z węglem przed zimą, na czas nie dojedzie. Jak nie ma za co pomalować w szkole lamperii, bo malarz by się i znalazł, ale ani grosza na farbę nie ma. Ciekawe jak im pójdzie , gdy zechcą poinformować nasza bibliotekarkę Krysię Gizównę, że pieniędzy na kupno nowych książek nie będzie, bo trzeba na porodówce dziurę w dachu załatać. Ba, nawet na prenumeratę jej ulubionego kwartalnika " Kultura w twojej gminie" nie wystarczy. Już widzę jak się kłaniają panu staroście Hektorowi Pawińskiemu prosząc go o dotacje na zimowe opony do naszego strażackiego Żuka. A my kobiety będziemy cichutko stały z boku. Do czasu ! Bo kiedy chłopom już rączyny od tego dźwigania władzy całkiem i ze wszystkim ścierpną, to my wtedy do przodu i ich od tego ciężaru łaskawie uwolnimy. Niech znają nasze dobre i wrażliwe serca, które przecież biją tylko dla nich !

Calutki świat żyje złudzeniami, to i nasze fujareckie chłopy też mogą.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Grunt to dobry fach w ręku

Malwina posługiwała u księdza Sykstusa bardzo krótko, a było to wtedy,gdy jego brat Kalikst żenił się z druga z kolei córką Ostachowiczów Klaudyną. Nasz proboszcz był zadowolony z wyboru brata, bo dziewczyna była ładna, wesoła, no i miała fach w ręku. Nawet nie kręcił nosem, że wiana żadnego nie było; przecież dobrze wiedział, że jej ojce majątku się nie dorobili, no i że w domu zostały jeszcze dwie panny w kolejce do ślubowania. No i właśnie wtedy, gdy ksiądz siedział sobie cichutko w kancelarii nad papierami usłyszał jak Malwina Piotrowska gadała do żony Serwacego Rutkowskiego tego, który jest u nas za organistę, że młoda Ostachowiczówna nie jest biodrzasta i pewno więcej jak troje dzieci nie urodzi. Jak to ksiądz usłyszał to tak popędził obu kota, że gnały przez wieś jak do pożaru. Potem organiścina wyjechała na trochę do siostry, do miasta, żeby przeczekać, aż sprawa przyschnie, a Piotrowska na trochę dłużej, do brata. Ale gdy już Malwina do Fujarek wróciła, to ciepłe miejsce na plebani było zajęte, bo rządziła tam dobrze już zadomowiona Telimena Chałupczyńska.
Tymczasem młodzi Kuśmierczykowie żyją sobie jak u Pana Boga za piecem, Kalikst tak pięknie gra na fagocie, że aż strach, a Dynka, która skończyła w Organach trzy kursy i urodziła w międzyczasie trzy dziewuszki i synka Kalasantego, też nieźle zarabia. Matka Dyny, Dziewanna (znana we wszystkich trzech Fujarkach zielarka) to niespotykanie przewidująca kobieta, dała ona wykształcenie wszystkim swoim córkom. Najstarsza Aronia skończyła kurs repasacji pończoch, Klaudyna dwa kursy owerloku i jeden koronkarstwa, Euzebia jest dyplomowana kucharka, Inocenta zielarką jak matka, a najmłodsza Zefka, ta od spleśniałej kapusty z wyróżnieniem ukończyła kurs foliowania dokumentów.
Powiem wam, że nie wszystkie nasze kobiety są takie przewidujące, no i dbające o przyszłość swego potomstwa. Weźmy na ten przykład Leonię Kurek. Sama skończyła szkołę fryzjerską, mąż też ma fach i zarobki, że tylko pozazdrościć, a ich jedynak Filon, chociaż uczy się już tyle lat, to do tej pory nie ma konkretnego zawodu! A Leonia jeszcze go broni, że ma stypendium naukowe, wysokie średnie i będzie "kimś". Jakoś tak po nowym roku, jakeśmy w naszym kole szykowały się do robienia kraszanek, stara Leśniakowa nie wytrzymała i wyrąbała Kurkowej prosto w oczy, że byłoby lepiej, gdyby Filon ( zdrobniale zwany Filemonem) zamiast stypy szykował się do wesela, zamiast średniej wybrał jakaś wysoką, a bycie kimś zastąpił czymś. No i w ogóle jak dzieciak może sam zdecydować jaki zawód ma wybrać??? Tyle lat po cudzych kątach się tuła, to już ojciec dawno powinien sie wtrącić i mu pomóc. Drugi na jego miejscu dawno by dziecku łopatę w ręce wsadził, ale Kostek prędzej nam wszystkim groby wykopie, niż synowi fach swój przekaże. Stara Leśniakowa, mimo, że własnych dzieci się nie dochowała, a może właśnie dlatego traktuje cała fujarecką młódź jak swoja własna progeniturę. Pochwali kogo trzeba, a komu się należy wygawor, ten go z pewnością dostanie i to nie wąski. Ale muszę przyznać, że i "dzieciaki" są za nią jak za rodzoną. Nikt jej nigdy złego słowa nie powiedział, a nawet największy pyskacz, jak na ten przykład syn wozaka Junoszy Kozłowskiego Ksawery, który pół dnia w pubie z kuflem piwa siedzi, gdy Leśniaczki wygaworów słucha, to łeb nisko spuszcza.
Ja tam plotek nie lubię, ale swoje wiem. Ksawuś nie dla piwa, ale dla młodej Junony Gałkowskiej w tej knajpie siedzi. Chłopak trzydziestki dobiega to i wolę bożą poczuł.

niedziela, 19 lipca 2009

Historyczna prawda

Teraz sobie przypomniałam, że mi kiedyś matka opowiadała o teściowej Loretty Prokopowicz, Eryce, która pojechała do sanatorium, żeby chore nerki podleczyć. Prawdę mówiąc, ja tam w te chore nerki to za bardzo nie wierzę , moje w dużo gorszym stanie są, a jeszcze nie widziałam sanatorium jak żyję. Lorka mieszkała tam w jednym pokoju z trzema miłymi paniami, no i jak to baby gadały sobie przed snem o tym, co im ślina na język przyniosła. O czym mówiły tamte trzy, to nieważne. Dość, że im Eryka o Fujarkach mówiła, a że chciała swoje nowe znajome rozweselić, to wybierała co pikantniejsze i śmieszniejsze historyjki. Nawet do dziś dnia nie wiadomo, czy wszystkie one były prawdziwe. Ale to teraz nie ważne. Dość, że jakiś czas po powrocie Eryki okazało się, że jedną z tych kuracjuszek była Kunegunda Piotrowska, bratanica Malwiny ( tej samej, co to kiedyś posługiwała u księdza ), no i owa Kundzia o wszystkim do swojej ciotki w liście napisała. Ja tam jak wiecie plotek nie lubię, więc jakbym na jej miejscu była to bym nawet pary z gęby nie puściła! Bo i po co? Po co gdzieś tam w świecie, obce ludzie mają się z naszych Fujarczan podśmiewać? No różne rzeczy o mnie można gadać , ale żeby taką porute se robić? Co to to nie.

A to co Wam tu czasem gadam, to nie dla podśmiechujek jakichś, tylko dla szczerej historycznej prawdy i tyle!

sobota, 18 lipca 2009

Kiszenie

Ledwo lato się kończy, a tu jesień zaczyna stawiać pierwsze kroki, a wtedy my tu w Fujarkach szykujemy się do naszego dorocznego rytuału, czyli kiszenia kapusty. Oj, rwetes wtedy u nas, że hej ! My baby wybieramy, co cięższe i twardsze „kamienne głowy", dzieciaki kapuścianych głąbów doczekać się nie mogą, a chłopy już skarpety ściągają, żeby kulasy zacząć moczyć. Wiadomo przecież, że najlepiej zimę przetrzymuje kapusta deptana. Najmłodsza córka Dziewanny i Rocha Ostachowiczów ( ci, to szczęście mają; wszystkie pięć w odstępie trzech lat za mąż wydali; i prawie wszystkie bez wielkiego posagu! ), ta co to przez całe dnie przed telewizorem siedzi i każdziutkie słówko z tych wszystkich seriali na pamięć zna, zaczęła nas pouczać, że deptanie kapusty jest niehigieniczne i staromodne, że to wstyd w dwudziestym pierwszym wieku do takich metod się przyznawać. Najpierw matka tej przemądrzałej Zefirynie ( rodzice ostatniej córce imię po stryju dali, mając nadzieję na wcale niemały spadek w przyszłości ) po łbie ścierą dała, nie patrząc, że już mężatka z niej no i matka na dodatek. Potem myśmy się wrzaskiem dołożyły i już. To znaczy, żadnego „już" tak od razu nie było, bo dziewuszysko i tak po swojemu zrobiło, pożyczając drewniany tłuk do ugniatania aż w sąsiednich Trombitach. Nasza racja to dopiero około adwentu na jaw wyszła, bo jak Zefunia ścierki z beczki zdjęła, to aż się zachwiała z rozpaczy i ze wstydu. Dookoła deszczółki, co to pod kamieniem leży rozciągał się kołnierzyk biało-zielonej pleśni. A wiadomo, że taka spleśniała kapusta tylko świniom smakuje. Zefka się wściekła jak diabli i poszła swoje seriale oglądać, a my jak od lat swoich chłopów do szaflików z gorącą wodą zaganiamy . Kiedy tak szykowałam się do wyparzania beczki , to sobie tę durnowatą kuzynkę Barczaków wspomniałam; czy ona myślała, że my tu w kwiaciastych spódnicach przy kołowrotkach siedzimy, albo drzemy pierze śpiewając smętne piosenki ? Tu u nas w Fujarkach żyjemy normalnie jak to w świecie, choć dużo wolniej, co naszym sercom i umysłom na zdrowie wychodzi. Ludzie ! U nas nie ma domu bez kolorowego telewizora, lodówki, video, a i satelity na dachach to zwykła rzecz. Nawet teraz taka moda nastała, że chrzestni na przyjęciny dają dzieciakom komputery czy jakieś tam laptupy. Jak już gadamy o wyparzaniu beczki, to dodam, że połowa sukcesu przy kiszeniu to moi drodzy po prostu higiena! A kamień, to najlepiej by było w żar pod blachą włożyć, tak jak to nasze matki i babki robiły. Tylko, że u nas tylko dwie, albo trzy kuchnie węglowe się zostały, więc nie ma o czym gadać. Ale beczek plastikowych, to u nas nie znajdziesz; nie ma mowy. Od kiedy po drugiej wojnie niejaki Mikołaj Wasylów zakochał się w Eleonorze Kalińskiej z Fujarek Skrajnych i na zawsze w naszych stronach się został ; mamy drewnianych beczek w bród. Był bowiem ów Mikołaj, powszechnie „Wujaszkiem" zwany doskonałym bednarzem, wszystkie beczki, antałki, dzieże, a i niecki spod jego, albo jego syna Melchiora rąk wyszły. A i teraz Mel, który się syna nie dochował, obu zięciów do tego rzemiosła sposobi. I we trzech nie mogą z robotą nadążyć, odkąd moda na folk do miast i miasteczek wróciła. Nawet maselnice ludziska na salony ciągną. Wasylowy tylko ręce zacierają i złotówki liczą.
A tak nawiasem mówiąc podobno ja w niemowlęctwie też w takiej niecuszce od Wujaszka byłam kąpana.
Może dlatego do plastiku sentymentu nie mam i już!

czwartek, 16 lipca 2009

Siła genów

Jak już zaczęłam o tej obcej filozofii, to muszę też wspomnieć o teściu młodej Ciepielewskiej, niejakim Horacjuszu Kiełczykowskim, który mieszka daleko w świecie, w mieście co słynie z tego, że w nim sprzedają piernikowe serca. Co prawda, nie jest on teściem rodzonym, tylko macochem, ale zarówno Fryderyka jak i jej mąż Hozjusz bardzo go szanują i nazywają ojcem. No, bo matka tego Ciepielewskiego owdowiała jakoś tak półtora roku po ślubie, a była wtedy w połowie ciąży i pracowała na dworcu PKS, w barze „Pikolo". Tam to właśnie poznała Horacjusza, który przejazdem będąc, żonkę sobie u nas upatrzył i zdobył swoją starannością i nie zwracaniem uwagi na takie szczegóły, jakim był dość już wtedy wydatny brzuch Frydki. I to wam powiem, choć mi do plotek o bliźnich daleko, że drugiego takiego małżeństwa, to ze świecą szukać. Horacjusz od początku trząsł się nad swą żonką, jakby ze szkła była, chłopcu sam imię wybrał i do dziś go hołubi. No i nie dziwota, bo swoich dziecisków się z tą swoją (jak jej na imię, to mi teraz dokumentnie z głowy wyleciało, bo strasznie wymyślne ) żonką nie doczekał. A teraz sobie we dwoje z dala od świata żyją i miód z dzióbków spijają. Stara Santorkowa weszła kiedyś do młodych pożyczyć szatkownicę do kapusty, to sporo podpatrzyła i sporo podsłuchała. No i jak każda mazurska baba przejrzała im wszystkie kąty z tej ”sąsiedzkiej„ ciekawości. Nawet do szafki pod zlewem zajrzała. Oj wścibska ta nasza Santorkowa jak mało kto! No, ale babka jej z Mazur, z okolic Olecka pochodzi , a tam to już większość bab taka. A jak wszystkim wiadomo siła genów jest ogromna!

A my w Fujarkach tyle z tego mamy, że nam jej opowiadań i sprawozdań na kilka spotkań koła gospodyń wystarczyło.

wtorek, 14 lipca 2009

Maciora

Ten Prokop, to ma napisane na szyldzie, że jest krawcem lekkim, ale gdyby ktoś z was go zobaczył, to usiadłby z wrażenia. Ma chłop swoją wagę, nie ma co gadać ! Jedynie maciora Irydiona Figlewicza, która sześć miesięcy temu z przeżarcia zdechła, mogła się z nim równać! Tu muszę wam wyjaśnić, że z tą swoją świnią, której dał na imię Jola, zjeździł Figlewicz wszystkie okoliczne miejscowości, Dostali oboje kilkanaście medali, kilka pucharów i kupę dyplomów. Toteż gdy Jola po swym długim, świńskim życiu własną śmiercią odeszła, Irydion załamał się kompletnie. Tak mu na głowę padło, że chciał maciorę w poświęconej ziemi pogrzebać. Dopiero jak ksiądz na niego swoją buzię rozpuścił, to rad nie rad wycofał się z tego pomysłu; ale i tak żałobną opaskę po Jolce przez jakiś czas na ramieniu nosił. Ostatnio to ludzie tak są za zwierzętami, że aż nie do wiary. Nikifor Supranowicz brat Metodego, to założył u siebie taki azyl dla psów i kotów. Chodzi gdzieś i chodzi i te bezdomne, kalekie zwierzaki do tej swojej stodoły ściąga. Ja tam plotek nie lubię, ale też i wiedzieć nie chcę co on tam w tej stodole za „animalsy" wyprawia ! Jedno wam tylko powiem, a nie skłamię: młodzi to już całkiem od jedzenia mięsa odwykli. Warzywa z owocami mieszają, ryż z rybą z puszki, a z jajek to tylko same białka ! Jak stara Cichoszowa (tak, tak, ta sama co świątka z rozdroża kozikiem wydłubała ), zobaczyła jak jej wnuczka Dąbrówka żółtka od najlepszej, dropiatej nioski kotu do miski wrzuca, to od razu takiego wylewu dostała, że ją ledwo uratowali. Zresztą co to za ratunek ! Kobicina gadać wcale nie może, tylko głową kiwa. I to żeby jeszcze mądrze kiwała, ale gdzie tam ! Z wszystkim się zgadza. I ze wszystkimi. Pomyślcie tylko, stara Cichoszowa najbardziej kłótliwa i zadziorna członkini naszego koła gospodyń kiwa głową na tak ! Czy to możliwe ?