Obserwatorzy

środa, 8 czerwca 2011

Aż do skutku.

Stale czytam i słucham, że dzieci nie mogą się stresować, że trzeba do nich ze spokojem i z miłością. I tak sobie myślę jak to bywało dawniej? Czy dawniej ludziska mniej dzieci kochali? Czy może nie wiedzieli co to stres? Założyłabym się, gdybym mogła, że moja matula w młodości to tego słowa wcale nie słyszała. Założyłabym się, ale nie ma już na tym świecie nikogo kto by ten zakład rozsądził i mi osobiście przytaknął.
Matula mnie kochała, owszem, to się wie i czuje; to się sercem własnym rozpoznaje, tak jak i na ten przykład złość, albo i nienawiść nawet.
Ale matula nie wiedziała co to stres, więc ja od dziecka słuchałam w jej wykonaniu dziwnych, strasznych często piosneczek (może se jeszcze przypomnę, to wam słowa napiszę!), przypowieści i baśni.
A jedna, ta najokrutniejsza, to szła jakoś tak.
Miała matka córeczkę. Kochała matka tę swoją córeczkę ponad życie i wszystko by jej dała co ma, nawet spod serca wyjmując . I wszystko by ta matka córeczce darowała, każdy zły postępek. Bo miłość wiele wybacza, zwłaszcza ta matczyna. Ale córeczka nie była dobrym dzieckiem. Nie słuchała swojej mamusi, stale żądała więcej i więcej. Na początku dogadywała tylko swojej rodzicielce, potem zaczęła na nią krzyczeć i pyskować straszliwie, aż wreszcie doszło do tego, że podniosła na swoją matulę rękę. A jest taka życiowa prawda, że kto raz zły czyn popełni i za niego ukaranym należycie nie zostanie, to będzie stale ten zły czyn powtarzał i powtarzał.
I tak biła córeczka swoją matusię, za każde słowo co się jej nie podobało, za nie takie stroje, niesłodkie jedzenie i takie różne inne drobne sprawy.
No, ale widać wszystko zło kres swój ma. Bo nagle, córeczka tej biednej mateczki zachorowała i umarła.
Pochowali ją na mogiłkach za miasteczkiem, a stęskniona matula co kilka dni do dziecięcia ze świeżym kwiatkiem biegła, żeby go na grobie wśród zielonej trawki, co miejsce pochówku zarosła, położyć.
I wyobraźcie sobie, jakie było zdumienie przepełnionej rozpaczą kobieciny, gdy pewnego dnia zobaczyła, że na grobie córeczki wzgórek mały się pokazał. Z początku matka myślała, że to za sprawą jej modłów krzew jakiś cudny na grobie córeczki wyrastać zaczął. Potem zobaczyła nagle, że wzgórek ów drga i rusza się. Kret, pomyślała kobiecinka i chciała zwierzątko z grobu dziecka usunąć. Ale gdy przyklękła i kopczyk ów patyczkiem rozgrzebała, oniemiała z trwogi!
Ujrzała otóż rączkę !!! Suchutką i zżółkłą już rączynę swego dziecięcia, która się do niej z mogiły wyciągała.
Biedna matka pobiegła pędem do wielebnego, żeby jej w tej niezwykłej sprawie pomógł.
Na próżno!
Ani kropienie wodą święconą, ani procesja z chorągwiami, ani modły codzienne nie pomogły! Na próżno matka nieszczęsną rączkę głębiej zakopać chciała, albo i za radą sąsiadów kamień spory na grób kładła. Rączka stale na nowo z grobu się wysuwała i ku matuli swej smutno kiwała. Osiwiała całkiem i zgięta wpół z tej niewyobrażalnej troski kobieta, przypomniała sobie wtedy, że na końcu wsi w małej chatce mieszka stara szeptucha.
I choć zdawało się, ze wiara spowoduje iż matka od tego zamiaru odstąpi, jednak wielkim bólem złamana zdecydowała się do szeptuchy po poradę pójść.
Szeptucha owa mądra nad podziw była i dużo wiedziała. Wiedziała też jaką była owa córka za życia. Przeto kazała ona matce solidną rzemienną dyscyplinę na jarmarku kupić, rzemienie owe w wodzie moczyć i co rano przed wschodem słońca, póki wieś cała śpi jeszcze na cmentarz biec. Tam, rękę owa nieszczęsną z grobu się wychyląjącą bić dyscypliną bez litości !
Aż do samego skutku!

Morze łez wylała nieszczęsna matka wypełniając to co jej mądra szeptucha nakazała. Ale po czasie dłuższym niż myślicie , rączka do mogiły się schowała, a na jej miejscu wyrosła i zakwitła biała róża.
I koniec.
Tyle mojego opowiadania, a baśń owa najprawdziwsza z prawdziwych jest i sporo starsza niż ja sama.
Teraz to już matki takich bajek dzieciakom nie opowiadają , bo i po co?
Teraz to mamy telewizję i japońskie kreskówki!

niedziela, 5 czerwca 2011

Nagle

Ale się porobiło!
Nie wiem, czy wam kiedykolwiek wspominałam, że Kosowscy mają we Francji kuzynkę . Nazywa się Marinette Szweda. A propos nazwiska, to ja miałam na Śląsku kuzynkę, tak samo się nazywającą, ale to było tak dawno temu, że nawet nie wiem czy ona żyje. Pewno umarła, bo u nich w rodzinie taki zwyczaj był, żeby się z tego świata młodo zabierać.
Otóż ta właśnie kuzynka ( nie moja, tylko Kosowskich!) przyleciała aeroplanem do kraju na Święto Dziękczynienia. Podobnież przyleciała, żeby Bogu podziękować za wszystko dobre co ją tam na tej zdziczałej obczyźnie spotkało.
Plotek to ja nie lubię, ale jak ja sobie tę Marinette na wieczornym nabożeństwie czerwcowym z lewa i z prawa obejrzałam, to mówię wam moi kochani, że nie bardzo za co jet dziękować. Przynajmniej na oko. Chude to to jakby się nie przymierzając na obozie przetrwania zgubiło i ze trzy lata samo na bagnach żyło, korzonkami torfu się żywiąc.
Za to nasza Ciesielska Bogu dziękować tyje równo i już coraz to bardziej okrągła tak, że nawet Borgową w tuszy wyprzedzać zaczyna. Od razu widać, że się Ciesielskim poprawia. Ostatnio ich stary z wózkiem pod sklep Róży podjechał i brał pięć kilo mąki i 6 bochenków chleba. A przecież ciasta nie piekli, boby mój wyczulony węch zaraz to wyczuł. Znaczy, że więcej żrą i tyle. Jak leciałam do magla, to syn naszej jasnowidzącej zaczepił mnie sam koło tej naszej suchej wierzby i powiedział, że mama na kilka tygodni do “wód“ jedzie, bo się jej nagle jasność widzenia pogorszyła. No i co wy na to?
Ale prawdę mówiąc to jasność Ciesielskiej by się nam teraz przydała, bo ludzie bardzo tej krwawej gorączki boją się, warzywa parzą i gotują, a Pawłowska rękawic nakupiła gumowych tyle, że jej do przyszłej pięciolatki wystarczy. Szybilska nawet truskawki w ogródku wrzątkiem polewa, a Bezatowa w masce na twarzy do autobusu wsiadała!
I to jeszcze wam powiem, że gdyby kuzynka Kosowskich nie z Francji, ale z Niemiec do nas przyleciała, to by ją moi krajanie z naszej wsi wykurzyli jak nic. Tacy więcej bojący się porobili.
Nagle.