Obserwatorzy

sobota, 30 stycznia 2010

Geny

Niektórzy ludzie to to sami nie wiedzą co plotą, a już najgorsza to ta Oliwia Pawłowska. Rozpowiada ona po wszystkich Fujarkach, że ja roznoszę po ludziach plotki. Ja?! No sami świadkami jesteście, że czego jak czego, ale plotek to ja po prostu nie cierpię. Popatrzcie tylko na inne kobity, tym to się dopiero usta nie zamykają i w maglu, i przed kościołem i w sklepie. Weźmy na ten przykład Rzepicę Bodaj-Rosińską. Nie dawniej jak z tydzień albo i trzy tygodnie temu powiedziała mi niby to w tajemnicy, ze Róża Rychlik sklep chce sprzedać i w hurtownię kasę zainwestować. Nie powiem, nie tylko w te ploty uwierzyłam, ale tak się nimi przejęłam, że całą noc zamiast spać, modliłam się do Św. Antoniego, żeby jakieś wyjście z tej sytuacji znalazł. Powiem wam, że Antoni nigdy mnie nie zawiódł w sprawach szukania, no i okazało się, że i tym razem modłów moich wysłuchał. No bo jak poszłam cała w nerwach do sklepu naszego i Róży wszystkie swoje obawy na głos wypowiedziałam, to ona aż się na ladzie położyła. Ze śmiechu. A śmiech ma Róża głośny i perlisty. I zaraźliwy. Nie minęła chwila a już i ja razem z nią się śmiałam i stara Cichoszka i jeszcze dwie kobitki co akurat po chleb weszły.
Ta nasza Cichoszowa, to już chyba do dziewięćdziesiątki dobiega a trzyma się jak młoda brzoza. Ale to wcale nie jej zasługa, ani nawet tego , że czterdzieści lat temu rzuciła palenie. Ona swój wygląd zawdzięcza dobrym genom, tak przynajmniej mówi Pani Jeżowa, a ja się z nią całkowicie zgadzam. Bo popatrzajcie tylko, moja matula, a i babka jaką pamiętam cienkie nogi miały, a brzuch wydatny. I ja toczka w toczkę tak samo. A znowu babka Ciesielskiej, jako i jej matula, w młodości już siwawa była, no i nasza jasnowidząca tak samo. Tylko pijaczyna Adalberg Krupka to nie wiedzieć po kim ma do picia ciągi, bo rodzina jego od pokoleń we Fujarkach żyje, a większych niż oni abstynentów to ze świecą szukać. Widać nasz Adalberg za czarną owcę się został i tyle. Jeszcze to wam powiem, jak już się o genach zgadało, że we wsi Trombity mieszka rodzina co wszyscy w niej mają każde oko innego koloru. Jedno zielone, a drugie brązowe. I tak se kiedyś z kobietkami na kole gospodyń rozprawiałyśmy, że niestety, co jak co , ale oni to po prostu zmuszeni są , żeby uczciwie żyć i władzy w niczym nie podpaść.
Ale wnuczek Baranów nam wytłumaczył, że teraz można takie kolorowe szkiełka na oczy u każdego optyka w Okarynie Dużej se nabyć i mieć kolor oczu jaki się tam chce. Nawet czerwone.
Żona grabarza Gawryszczaka, tego co to po pracy jeździ i skupuje w okolicy królicze skórki powiedziała mi, że krewna Gryzeldy Barczakowej, która mieszka w Burczybasach Niedużych, za lewym brzegu naszej rzeczki Fletni, to ma ze dwadzieścia klatek z królami. A wszystkie te króle białą, długą sierść mają, no i u każdego są czerwone oczka. Takie mają geny. Po prostu taka rasa. Mój (jak jeszcze żył rzecz jasna), też króle miał : zwisłouche. I nie hodował ich ani na mięso, ani na skóry. Broń Boże. Ot tak dla lubienia je miał te króliki. Zawsze rano brał kawałek suchego chleba i pod klatkę se szedł. Może to dla niektórych i dziwne być, ale gadał też do nich o wszystkim. Nawet o polityce. A jak już się ze mną o coś tam przemówił, albo i pokłócił, to zaraz kulasy w gumofilce wkładał i do króli zasuwał. Skarżył się im , tym swoim królom mój nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą.
A wy moi drodzy możecie mi wierzyć, albo i nie , ale jak potem obok klatki przechodziłam, to żadnej króliczej mordy nie widziałam. Samiuśkie ogony tylko mi pokazywały. Takie solidarne z moim Kleofasem były. No, ale ja jeszcze do genów wrócę , bo tak mi teraz nagle do głowy przyszło, że Oliwia to ma geny po babce swojej ze strony ojca Kosmalii, która podobno jeszcze przed mszą poranną potrafiła oblecieć wszystkie swoje kumoszki i wszystkie plotki im dostarczyć. Dopiero potem do kościoła szła.
Do spowiedzi.

piątek, 29 stycznia 2010

Kwestia przyzwyczajenia

Przy zejściu ze schodków sklepu spotkałam onegdaj Rzepicę Bodaj-Rosińską. Szła na przystanek pekaesu, bo jej mąż Bonawentura miał przyjechać w tej godzinie z odwiedzin u córki Nawojki i jej męża Zdzimira, którzy mieszkają na stancji w Burczybasach Niedużych. Rzepica jak tylko skończyła szkołę wyszła za mąż za Gniewomira Bodaja , który to ponoć nawet ze szlachty jakiejś zaściankowej pochodził. Chłopak był jak pamietam chudy i blady, a matka Rzepicy za wszelką cenę wzmocnić go chciała , no i wymyśliła żeby się  sportem zajął.  No i zajął się , zajął, ale nie tak samym sportem jak żywym ogniem! Na igrzyskach gminnych w Okarynie Dużej zajął się on był od znicza, który uroczyście na inauguracji podpalił, a że odzież w tamtych czasach sztuczna była jak orchideje w moim wazonie, to z Gniewka tylko buty zostały, a i to nie całe. No i młoda wdowa też się została, ale na szczęście nie za długo. Zaraz ze dwóch albo i trzech kawalerów się koło niej niewiadomo skąd i kiedy znalazło. No i po roku przykładnej żałoby Rzepica została panią Bodaj-Rosińską. Nazwiska Gniewka nie odpuściła, bo herbowe, a Bonawentura Rosiński zwykłym tylko ludwisarzem był i w Fujarkach Mszalnych mniejsze i większe dzwony ze spiżu wytapiał.
Otóż ta własnie wspomniana przeze mnie Rzepica powiedziała mi wtedy w sekrecie, że Róża Rychlik sklep sprzedawać będzie i na tyłach domu swego hurtownię wybuduje ogromną . Nie narobi się za wiele, a pieniążki same będą w jej stronę leciały. Ja tam plotek nie lubię, ale jak to usłyszałam, to mnie taka trzęsionka dopadła, że ani tego opowiedzieć, ani opisać. No bo co by moi drodzy na Różę nie gadać, to człowiek do swojej sklepowej przyzwyczaja się jak do ulubionej torebki, no nie?
Ja tam torebek w szafie wiele mam. i na lato i na zimę i na inne pory roku też, ale do jednej zwłaszcza przywykłam i z nią w świątek i piątek po Fujarkach łażę. Czasem to sama z siebie się śmieję , jak na targu w Fujarkach Dolnych, albo w maglu, szukając czegoś w torbie książeczkę do nabożeństwa z niej wyciągnę.
A znowuż Pawlicka sąsiadka moja, to czy mróz czy upał, do kościoła zawsze w tym samym zielonym moherkowym bereciku chodzi. Przywykła i tyle. Ale co ja bede o zwykłych ludziach mówić.  Raz byłam rano mszę za nieboszczyka zamówić i szukając księdza na plebanię wpadłam. A księżulo nasz właśnie śniadanie spożywać zaczął.... płatki kukurydziane na mleku. I jak zdradziła mi jego gosposia, dzień w dzień od lat śniadanie proboszcza takie samo jest. Pierwsze rzecz jasna. Poranne. Bo potem drugie już bogatsze jest i bardziej zróżnicowane. Mówiłam , że plotek nie lubię, ale musiałam wam to powiedzieć bo to dla was ciekawostka,  prawda? Zresztą z wami to ja gadam, można by rzec na ucho. Tak jakby na ucho. I dobrze. I niech tak już zostanie! Toż to też już mi w nawyk weszło. 

wtorek, 26 stycznia 2010

Gusta

Koło stawiku , w którym latem taplają się kaczki Terencjusza Sygita, stoi drewniana ławeczka, którą postawił jeszcze jego ojciec, żeby patrzeć w dal. No bo ojciec Terencjusza, Saturnin był chory na postępującą melancholię. Wychodził on bladym świtem z chałupy , siadał na ławeczce i siedział tam aż do zmroku. Czasem nawet bez jedzenia i bez picia. Różni to wtedy różnie o tym gadali, ale z czasem wszyscy przywykli do samotnej postaci siedzącej nad wodą. Zresztą tak prawdę mówiąc to takich różnych dziwaków i dziwolągów to było kiedyś w Fujarkach, a było. Dziś też ich nie brakuje, no ale to już nie to samo co za dawnych lat. U Kropiewnickich było ciotka rezydentka, co siadała pod kościołem i głośno modliła się za dusze swoich znajomych i sąsiadów. Tych co jeszcze żyli też. Imienia jej już nie pomnę, ale było ono jakieś takie dziwne, nietutejsze. Nie nasze.
A znowu na poddaszu u Pawlickich mieszkał na dożywociu dziadek Romaszka, co aż zza Uralu do rodziny przywędrował. Ten z kolei śpiewał rosyjskie romanse. I nie byłoby w tym nic dziwnego, ale on te swoje romanse śpiewał tylko i wyłącznie pod warsztatem szewskim i tylko w środy między 11 a 18.45. Czemu tak właśnie? A tego to nikt do dziś nie wie, nawet najstarsi Fujarczanie.
A propos najstarszych, to z naszych ostatnich debat w kole gospodyń wynika , że najstarszą mieszkanką Fujarek była moja ciotka Wiktoria Cypko. Zmarła ona w wieku 101lat, ale na grobie ma wykute 91. Jak niosła wieść rodzinna, zaraz po wojnie zmniejszyła lata sobie i swoim dwom siostrom po to, żeby móc dłużej pracować. Wspomnę jeszcze, że była nauczycielką i codziennie jeździła kilkanaście kilometrów do pracy na ...rowerze, mimo bardzo podeszłego wieku. Ja to już tak dawno nie jeździłam na rowerze, że gdyby nie mój sąsiad, to pewno bym zapomniała jak wygląda. Bo musicie wiedzieć, że syn starej Pawłowskiej Pankracy ma wielkie zamiłowanie do rowerów. Stale ten swój czyści, przemalowuje, okleja jakimiś bajerami, nawet raz to spadochron za sobą ciągnął. Spadochron co prawda wielki nie był, ale i nie za mały. Akurat taki, żeby się na nim zmieściła reklama konserw z wątróbką rybną w oleju, ze sklepu naszej Róży. Bo te wątróbki to tylko ja sobie od czasu do czasu kupuję, bo bardzo je lubię i to w dodatku od dawna. No i papuga sąsiadka moja Oliwia też.
Ja tam plotek nie lubię, ale powiem wam, że w naszym sklepie to najwięcej idzie cienkiej kiełbasy. No nie wspominając o trunkowych, bo ci to kupują raczej salceson, albo kaszankę. A odkąd w narodzie moda na grillowanie gwałtownie się nasiliła , to w piątek po 11, nie ma co liczyć, żeby u Rychlikowej chociaż maluśki jej kawałeczek kupić. No chyba, że komuś bardzo sie zachce, to u niektórych sąsiadów tzw. „domową“ może nabyć. Bardzo podobna ona do prawdziwej kaszanki jest, tylko zamiast krwi wieprzowej mielona wątroba do niej idzie, no i zapieka się ją we foremkach. A to już jeśli o grilla chodzi nie pasuje i już. Chyba. żeby komuś jednak pasowało. A gusta jak wiadomo różne bywają. Nawet i spaczone.
P.s. A ciotce rezydentce Kropiewnickich było na imię Wanda.

piątek, 22 stycznia 2010

Mole

Od rana u mnie i u sąsiadki ... święto rodzinne, czyli większe pranie. Specjalnie zostawiłam sobie pościelowe na tęgi mróz, żeby mi tę pościel wymroziło za wszystkie ciepłe zimy. Pamiętam jak jeszcze w domu rodzinnym mamusia wieszała poprane prześcieradła, powłoczki i bieliznę na porozciągane na podwórzu sznury. No, a wieczorem znosiła te ocukrzone drobinami lodu rzeczy do chałupy i dosychały se w nocy blisko pieca. Mnie jako dzieciukowi najbardziej wbiły się w pamięć nocne, flanelowe koszule. Bo też tam, wtedy na mrozie wcale one do koszul nie były podobne! Niosła je mama do domu jak krzyże, jak chorągwie kościelne co to je z procesji Bożego Ciała zapamiętałam. Tak to i było. Dlatego dziś właśnie, gdy na dworze ponad 15 minusów i słońce ostre jak brzytwa pranie będę między drzewami rozwieszać i już. Mówię wam, ze nawet jakbym i nie miała gdzie wieszać, a nawet domu na wsi nie miała, to i w bloku na balkonie jakąś szmacinę bym powiesiła, żeby
pamięć wskrzesić i stare zapachy przywrócić.
Ja tam plotek nie lubię, ale ta sąsiadka moja Pawłowska to papuga straszna. Podgląda tylko co ja robię i ona zaraz to samo. I to czasem szybciej ode mnie!
Mówię jej na ten przykład: Oliwio (bo ojce Pawłowskiej na imię Oliwia dali), dziś u mnie na obiad zalewajka. Ona co prawda milczy, ale gdy wracam od sklepu Róży z wędzonym boczusiem, to już z daleka czuję, że u Oliwii na obiad zalewajka na żurze z własnego zakwasu prawie gotowa. Muszę jej kiedyś jakiegoś psikusa zrobić, żeby mnie przedrzeźniać przestała i sama myśleć zaczęła.
A swoją drogą to Róża Rychlik dobrze o ten nasz wiejski sklep dba, jest w nim wszystko, co u dobrej gospodyni w komorze znajdować się powinno. I już.
Przypomniało mi się jak ostatnio Johanna (ta po krzyżaku) u mnie była, musiałam jej rękawiczki jakieś pożyczyć, bo nagle swoje skórzane, drogie i markowe gdzieś zagubiła. No to po spacerze ona mi te moje oddaje i gada, że w nich dziura jest, ale że to nie ona ową dziurę wykręciła. Ja jej na to, że wiem i że te dziurę to już jakiś czas temu mole były wyżarły. A ona jak nie wrzaśnie: to ty masz mole Adelajdo? A ja: a jakże droga Johanno, a jakże. Może ja i nie za bogata, ale to co w domu , w zwykłym gospodarstwie być powinno, to ja zawsze mam. Pod ręką. I tyle.

niedziela, 17 stycznia 2010

Zabobony i nie tylko

Dzisiejszą pisaninę zacznę od opowieści tak prawdziwej jak moje nadciśnienie i tak wiarygodnej jak bardzo krótkoterminowa prognoza pogody.
Otóż moja stara przyjaciółka Hedwiga ma malusią 3 -letnią wnuczkę, która jak wszystkie wnuczki zakochanych babć dostarcza im powiedzonek, które pamięta się przez długie lata.
Są jednak historyjki i powiedzonka godne szczególnego polecenia, dlatego też wam ją opowiem. Otóż we Wiliję, cała licznie zgromadzona przy wieczerzy rodzina wstała by wysłuchać słowa bożego. I gdy senior zaczął czytać fragment pisma, mała Adzia zakrzyknęła nagle czystym dziewusznym głosikiem: “o nie, nie, nie, ja poproszę o LOKOMOTYWĘ“.
Bardzo mi się to spodobało.
A jeśli już wspomniałam o dzieciach, to podobno w Fujarkach Skrajnych urodziła sie dziewuszka z zębem. Ci Skrajniacy to czasem są skrajni do zatraty, daję słowo. Na szczęście ząb jest na dole, bo jak to dawniej nasze babki gadały : ząb na dole znaczy będzie się dzieciak w górę ciągnął. Ale jak pierwszy górny się wyrżnie, to albo dziecina się będzie źle chować, a już najpewniej to się wcale nie uchowa. Ech było kiedyś tych takich zabobonów wiele, może więcej niż myszy w stodole. Na ten przykład nie wolno było ciężarnej zająca na drodze spotkać, bo się dzieciak mógł urodzić z zajęczą wargą, a jak się na rudego zapatrzyła....
Ja tam do końca to nie wiem czy to tylko babskie gadanie, bo w każdym jest kwaterka prawdy. Sama jestem najlepszym przykładem; jak moja mamusia z siostra chodziła , zapalił jej się tłuszcz na patelni. Złapała się ręką za prawy pośladek i siostra moja Tomira ma na prawym pośladku rękę maminą odciśniętą. A znowu jak ze mną chodziła, to se zaskórniaka czy inne świństwo przed lusterkiem wyduszała i ja do tej pory mam dziurkę maleńką , identycznie w tym samym miejscu co mama miała po tym wyciskaniu . Siostra moja natomiast na targ idąc pod żelazną barierką przechodziła i w plecy, w łopatkę się walnęła. No to siostrzeniec mój Jacenty ma na łopatce miejsce jasne, co nawet we żniwa, nigdy się mu opalić go nie udało. Dlatego ja, jeśli o zabobony chodzi, to w nie wcale, ale to wcale nie wierzę, ale jak mi czarny kot drogę przebiegnie, to sobie wolę przeczekać aż inny nieszczęśnik przede mną tą droga pójdzie. I jeszcze na koniec nowinę wam opowiem.
W Fujarkach Dolnych chłop jeden swoją babę za zdradę tak ukarał, że ją w środku nocy w cienkiej koszulinie za drzwi wypchnął i drzwi na trzy klucze za nią zamknął. Te polskie chłopy to ani za grosz taktu , ani fantazji nijakiej nie mają. Przecież jak by chwilkę dłużej pomyślał, to by jakąś ciekawszą karę wymyślił, żebym wam o tym dokumentnie mogła napisać, a wy dalej i dalej tę opowieść moglibyście przekazać. No trudno. Za to opowiem mniej wesołą historię.
Otóż, za czasów komuny wójt nasz do kościoła chodził. Mimo, że mu różni tacy z powiatu i województwa zakazywali, i stale musiał na ich dywanikach stawać, to on chodził. Musiał wybierać miedzy karierą i żoną , a bardziej jeszcze matką swojej żony, bo obie te niewiasty wymogły na nim przysięgę , że mszy w niedzielę świętą nie opuści, chyba żeby bardzo chory pod pierzyną był zległ. No to nasz wójt, tęga fujarecka łepetyna powiedział tym , co to wtedy w fotelach siedzieli, że pilnuje fujareckich organów. Sam ze starych gazet litery powycinał i sam do siebie list wysłał, że potomek Arsena Lupina właśnie w niedzielę na sumie organy nasze podpali. Musicie wiedzieć, że nasze organy starutkie i słynne na cały kraj, więc mu w końcu spokój dali. A księżulo, za dobry pomysł, kropił mu odtąd głowę podwójna dawką święconej wody.
Ta baba z Fujarek Dolnych, co to ją stary za drzwi nocą wystawił, to okazuje się wcale w te drzwi się nie dobijała, tylko prosto do kochanka se poszła. I to nie tylko na te jedną noc, ale na całe trzy dni. A mąż musiał się przez ten czas dzieciakami zająć i cały obrządek miał na swojej rogatej łepetynie.
A ja zła jestem, bo do dziś nie wiem , czy on temu wszystkiemu podołał.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Jak w kalejdoskopie

Mówiłam wam, że do księdza kuzyn przyjechał? Nooo, właściwie to nie do samego księdza, a do jego brata Kaliksta. Nie wiem czy pamiętacie, ale Kalikst jest fagocistą i to podobno całkiem niezłym, a od paru miesięcy gra w orkiestrze, która ma swą siedzibę w Okarynie Dużej. I właśnie ma być pierwszy koncert tej orkiestry, pierwszy w którym wystąpi fagocista Kalikst.
Nie wiem do końca czy lubię koncerty. No chyba, że gra jakaś orkiestra dęta. U nas w Fujarkach Górnych, komendant straży Pietura też chciał orkiestrę dętą założyć, ale mu się niestety nie udało. Po prostu grajków mało było. Jedynym co jako tako nuty znał, był Barnaba Kołodziejski, chłop o smutnym obliczu. Grał on z tych nut przeważnie kolędy i wyłącznie na organkach, czyli harmonijce ustnej. I od tej pory nie znalazł się nikt , kto chciałby u nas założyć orkiestrę. Jakąkolwiek.
Tak sobie myślę, że jak młodzi tak już całkiem dorosną to na pewno jakiś zespół w naszych okolicach powstanie. Niejeden maluch w gary u matki w kuchni wali, albo w trąbkę z odpustu na całe Fujarki dmucha. A w zeszłym roku na odpuście moja sąsiadka wygrała w kole fortuny szklany domek. Ej, jaki on śliczny był, cały z białego, niebieskiego i lustrzanego szkła, tylko okienka żółte miał. Sąsiadka mówiła, że lampkę do środka wsadzi i na oknie w pokoju postawi, żeby jak latarnia morska wskazywał jej staremu drogę do domu, gdy po pijaku z knajpy wraca.
Jakby mój chłop żył, to bym przy drzwiach trzonek od siekierki postawiła, a nie lampeczkę.
No, ale mój nie żyje chwalić Boga już od wielu lat i w dodatku wcale nie pił, bo od młodości na serce i płuca słabował.
Nasz grabarz Ildefons Gałkowski przez cały tydzień myślał, że ma zapalenie płuc, ale okazało się niestety, że to zwykła niestrawność. Na urodzinach córki Junony zjadł za dużo sałatki z wędzonym kurczakiem co to leżał w gablotce, w sklepie Róży Rychlik o kilka dni za długo.
Jak ostatnio była u mnie Szybilska, to nauczyłam się od niej robić wędzonego kuraka na obiad. Szybilska mi powiedziała, że ona te porcje myje , na patelni obsmaża , dobry jakiś sos robi i już. Spróbowałam raz i drugi, za każdym razem inny sosik dorabiając i tak mi zasmakowało, że jak tylko syn do mnie sieęzapowiadał, zaraz do sklepu po kuraka wędzonego szłam. No, ale po tym co spotkało Ildefonsa, to już sama nie wiem co robić? Niestrawności to się nie boję, bo Junona do sałatki surowe udka kroi, a ja swoje i smażę i potem jeszcze podduszam. No to myślę, że żadna niestrawność mi nie grozi. Niestrawność to może nie, ale jak tak prawdziwe zapalenie płuc by mnie dopadło???

p.s. A sąsiadka moja, Eryka Prokopowicz szklanego domku do chałupy nie doniosła, bo przy jej własnej furtce Krupka Adalberg zatoczył się na nią tak nieszczęśliwie, że tylko kupka kolorowych szkiełek się została.

niedziela, 10 stycznia 2010

Ziemniaki

Trzy lata temu, jak jeszcze byłam bardzo, bardzo młoda, pojechałam z wizytą do ciotecznej siostry mojego niedoszłego szwagra Eljasza Kosowskiego, tego co to jego brat remontował teraz u nas starą kuźnię. Tej Tereski to powiem wam szczerze za bardzo nie lubię. Nie, żeby mi coś zrobiła, albo była co winna. Po prostu nie ufam ludziom o takich niespotykanych w naszych okolicach imionach i tyle!
No, ale pojechałam, bo prosił mnie o to nasz ksiądz i nasz wójt. Otóż doszli oni przeglądając stare dokumenta kościelne i świeckie, że cioteczna prababka tejże Tereski, Letycja, była właścicielką gruntów leżących tuż przy kościele w Fujarkach Mszalnych. Niektórzy wprawdzie gadali, że to całkiem niemożliwe, ale ja uważam, że jednak tak. Imię nieboszczki mi podpasowało. Musowo, że to nasza krajanka i tyle. No więc pojechałam. W pekaesie spotkałam sąsiadkę Ciesielskiej i do samego końca podróży gadałyśmy o jej kolejnej przepowiedni. No bo okazuje się, że ostatnie widzenie naszej jasnowidzącej spełniło się co do joty.
A mianowicie : z czwartku na piątek śniło jej się , że idzie sama przez pole, gdzie ludzie ziemniaki kopią, a wkoło całe góry tych wykopanych kartofli leżą. A wszystkie czyściuchne, jakby je kto w wanience kąpał. Tak jej się śniło ponoć, że dorodne i czyste. No i ona od razu wołała , że to się na złe obróci, mimo, że się baby przed sklepem w czoło na to jej mówienie pukały. I co?
Ano jakoś tak kilka dni potem, całą sobotę i niedzielę deszcz lał, że świata przez szybę w oknie widać nie było, a w poniedziałek nasza mała rzeczka Szałamaja wylała nagle i.......
Ej, co to się wtedy działo, tego język nie opowie. Dość, że całe pola Cichoszów, Szybilskich, Ostachowiczów, Gizów, Kołodziejskich, no i inne co w dorzeczu leżą pod wodą się znalazły. I jak się słusznie domyślacie ziemniaki nasze wspaniałe kremowe lordy zgniły na amen!
A Ciesielska z brodą do nieba uniesioną po Fujarkach w tę i we w tę się przechadzała i na nasze ukłony czekała. Tak to i wtedy było, szczerą prawdę wam gadam.
A propos brody, do księdza Kuśmierczyka kuzyn przyjechał. Ten to ma dopiero brodę!

czwartek, 7 stycznia 2010

Na kaszance kończąc.

Niedaleko jak tuż przed adwentem poszłam do sklepu po przyprawę do piernika, no i akuratnie wpadłam tam na Panią Jeżową (wyobraźcie sobie, że kupowała kaszankę z "masarni" bratanka Santorków!). Zaczęłyśmy gadać o tym i o owym , aż doszło do żurawiny utartej z cukrem na miazgę. Jeżowa dostała ten przepis od Borgowej, a że babinie zasmakowało, to zachwala to na lewo i na prawo, jakby nigdy nic lepszego nie jadła. Prawdę mówiąc to i ja se wieczorkiem przed snem chętnie wypijam herbatę z tą surową żurawiną, jak mi język kołkiem staje. A propos staje.
Postawiłam dziś na stole dwa talerze od rodzinnego serwisu, tego w różyczki , ze złotym paskiem, bo myłam całą zastawę po niedzielnym obiedzie. A tu kocur mój, co to niby stary już i reumatyzm mu kości przegląda, jak z półki na stół nie skoczy! No nie będę się o tym wiele rozpisywać, ale z talerzy wiele nie zostało, możecie mi wierzyć. No, ale co robić mam? przecież se plastikowej zastawy nie będę kupowała. A zastawa można powiedzieć historyczna, bo dostałam ją jak jeszcze młoda byłam bardzo od siostrzenicy,,,,,,,,,,w zamian za przysługę jaką jej zrobiłam w zimę stulecia.
A było to tak, że szłam właśnie po południu do koleżanki, żeby pomóc jej lepić pierogi z kaszą, których to miała zrobić ponad setkę. Nie wiem po co jej tyle pierogów na raz , bo sama jest jak palec, no ale przecież wypytywać tak w biały dzień to jakoś nie wypada, prawda? Jak kiedyś zapytałam nieboszczyka teścia Gizówny, dokąd idzie o tak wczesnej porze, a dochodziła właśnie piąta rano, to mi tak odpowiedział.....,no krótko mówiąc poszło mi w pięty, że hej.
I teraz rzadko kiedy pytam kogo dokąd idzie. No chyba , że będzie szedł na czterech, jak nie przymierzając koziołek naszego Augustyna. A jak już wspomniałam o Guciu to jeszcze dopowiem, że jego sąsiad Ireneusz Piguła, taki zdrowo myślący młody fujarczanin, co to się całkiem niedawno do naszej wsi z żonką i dwójka dzieciaków sprowadził, to chce wyremontować starą nieużywaną kuźnię i założyć w niej zakład stolarski. Nie wiemy co będzie robił, ale na zebraniu kółka różańcowego Pawłowska szeptała do Szybilskiej, że podobno luksusowe trumny. No takie ręcznie wykańczane. Wiadomo, każdy kiedyś umrzeć musi. Zwłaszcza, gdy kupuje i spożywa kaszankę wyrabianą domowym sposobem w chałupie bratanka Santorków.

piątek, 1 stycznia 2010

Nowy Rok

Pranie mózgów.
Pierwszy raz usłyszałyśmy to określenie na jakimś zebraniu naszego koła gospodyń. Właściwie miała przyjechać do nas siostrzenica Euzebiusza Gawryszczaka , tego co to skórki królicze przerabia na błamy z norek. Otóż siostrzenica ta mieszka w wielkim mieście, kończy szkołę muzyczną i pisze jakąś tam pracę, która to powiązana jest z naszym regionem. A mianowicie, zainteresowało ją, że wszystkie nasze wioski i miasteczka, górki, rzeczki i jeziora mają takie muzykalne nazwy. Przyjechać więc do nas zachciała, żeby się tego i owego od nas wywiedzieć.
Ale nie przyjechała. Coś tam jej wypadło i nie przyjechała. I już.
Więc, by i czasu i zebrania koła nie tracić Fortunata Wacikowska raz raz skoczyła na posterunek i przyprowadziła Fabrycego Cichosza, który to akurat nic lepszego do roboty nie miał jako, że jeszcze przed wypłatą było i żaden nasz degustant do aresztu nie trafił. Wawrzek Turek, jak go kiedyś nasz stróż prawa pode płotem plebani znalazł, wymawiał się, że pijany to on wcale nie jest, ale jak do sklepu nowe alkohole dowieźli, to on za degustanta się został i przedobrzył. No to teraz na tych chłopów co kiepsko im pod wiatr iść mówimy u nas “degustanty“.
Ale, ale, nie wiem czy zauważyliście , ze stary rok się właśnie był zakończył i nowy jego miejsce zajmować zaczyna.
Nie wiem czy będzie to coś całkiem nowego, czy tylko kontynuacja, bo to u nas różnie mówią i jeszcze różniej myślą. Jak to we Fujarkach.
W każdym bądź razie ja dzisiaj więcej czasu na pisanie nie mam, bo jak kto pierwszy dzień nowego roku spędza, taki i on cały rok będzie. Nie będę więc wam już głowy zawracać, pójdę se lepiej podgrzać porcję pieczonej kaczki, co to mi jeszcze z Godów została.
A o praniu mózgów opowiem kiedy indziej.
Kochani! Na szczęście i zdrowie na ten Nowy Rok: aby się Wam rodziła kapusta i groch, ziemniaki jak pniaki, bób jak chodaki, a i jeszcze proso, byście nie chodzili boso.