Obserwatorzy

piątek, 30 kwietnia 2010

Zew krwi

Niedawno wpadł do kraju Ewaryst Małysza. Lat kilka przebywał on w Stanach, gdzie zarabiał dolary, które przesyłał rodzinie bardzo skrupulatnie. Rodzina mówiąc szczerze wykorzystała je bardzo mądrze, a to dzięki temu, że żona Ewarysta jest tak oszczędna, że aż chytra. Prawdziwa z niej krakowianka! No, ale co by nie gadać ich obejście przez te lata zmieniło się nie do poznania. No i rąk do pracy w tej rodzinie nie brak, dziewięcioro dzieci urodziła Daniela Ewarystowi. No i on teraz, żeby ciut bliżej rodziny być, załatwił sobie niezłą robotę bliżej, bez potrzeby latania nad oceanem. Postanowił też zabrać ze sobą do tej właśnie roboty czterech najstarszych synów i jedną córkę. I tu moi kochani muszę wyrazić swój podziw, jak to niektórzy ludzie potrafią sobie dobrze dzieciaki wychować, że nie tylko robotne są nad podziw, ale i posłuszne ojcu i matce. Otóż córka Ewarysta Zabarbia, niedługo dobiegnie trzydziestki, a to dla kobiety wiek graniczny! Od dawna mają się ku sobie z chorowitym synem Fortunaty Wacikowskiej Natanielem. Wodzą się oni i za rączkę i pod rączkę, ale jakoś przez te wszystkie lata do ołtarza im się dojść nie udało. No i teraz ojciec ją ze sobą zabrać postanowił, bo ktoś przecież musi tych wszystkich chłopów oprać i nakarmić, a kto by to zrobił lepiej niż siostra i córka? I w dodatku taniej. Zdecydowanie taniej.

Ja tam plotek nie lubię, ani w cudze rodzinne sprawy nie będę się wtrącać, ale wyobraźcie wy sobie, że dziewucha bez szemrania zgodziła się z ojcem w daleki świat pojechać, a Nataniela samiuśkiego we Fujarkach zostawić. Co jej się biedna Wacikowska za jedynakiem nie naprosiła, tego nawet nasza nauczycielka matematyki Daglezja policzyć by nie dała rady. Bo to jak wiadomo Natan od maluśkiego chorował prawie bez przerwy, a znajomość i zażyłość z Zabarbią dodała mu jakoś sił i chęci do życia do tego stopnia, że się nawet sportem zajął. Nie wierzycie? Mówiła mi kiedyś jego chrzestna matka Szybilska, że nawet piękny srebrny puchar dostał za zajęcie trzeciego miejsca w gminnych zawodach. I może nawet byłby zajął drugie, ale mu się ręka zatrzęsła i pion co z niej wypadł, potoczył się tak daleko, że go biedak znaleźć nie mógł, a tu jak na złość czas się skończył. Aha, zapomniałam wam dodać, że Nataniel Wacikowski jest naszym fujareckim mistrzem w warcabach stupolowych.

No więc jak już wspomniałam, matka za synem prosiła, prosiła, ale na razie nic nie wyprosiła. Na szczęście do wyjazdu zostało jeszcze trochę czasu, więc jest nadzieja, że córka Małyszy swoje postępowanie przemyśli i Nataniela nie ukrzywdzi. Przynajmniej ja taką nadzieję mam, a nadzieja jak wiadomo …

Ale mimo wszystko i co by się nie działo to jednak jestem z naszej Zabarbi dumna jak orlica. Prawdziwa z niej Fujarecczanka. Nieugięta i stawiająca najbliższą rodzinę ponad wszystko. Nawet ponad miłość do chłopa. I wiecie co? Stawiam sto do jednego, ze nawet jakby Natan już z nią po ślubie był, to i tak by za ojcem pojechała, bo to się moi drodzy nazywa zew krwi! I nawet nie myślcie, żeby się z dziewuchy śmiać. No bo zastanówcie się , jakby tak mus był i trzeba by było krew brać (tfu, tfu!), to od kogo byście brali? A? Od męża? Czy od braci, sióstr i ojców? No ! I widzicie sami.

Zresztą bo ja wiem? A może Zabarbi ten Natan już znudził się? Wątły taki, przygarbiony i chudzieńki jak leszczynowy kijaszek. Może to i zdrowiej będzie jak sobie kobita w świecie innego chłopa poszuka ? Zawsze to świeża krew przecież, a od srebrnego pucharu za warcaby dziecisków niestety nie przybywa. Nawet jeśli te warcaby są stupolowe.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Zoolub

Kłamstwo ma krótkie łapy. Kłamstwo to mój kocur, którego znalazł w lesie zimą, jakieś dziesięć lat temu mój rodzony chrześniak Sławoj. A, że akurat był u mnie cioteczny wnuczek Cichoszowej na naukach religii i nasza rozmowa była o kłamstwie, no to i kot takie właśnie imię dostał. Bo musicie moi drodzy wiedzieć, że jak jeszcze cierpliwość większą miałam, to pomagałam proboszczowi w układaniu problemów religijnych w głowinach fujareckiej dzieciarni. Wtedy jeszcze nasza katechetka była jak te dzieciny, co je księdzu przyuczać pomagałam. Teraz to ja już nijakiej cierpliwości do żadnego przyuczania nie mam i tyle. Niedawno Pawłowska prosiła mnie żebym jej najmłodszą z tabliczki mnożenia przepytała jak w kolejkę po żarówki stu watowe stanąć szła, ale nic z tego nie wyszło. Dzieci teraz nie chcą se głów zapychać. Na początku wydawało mi się, ze całkiem dobrze nam idzie i już miałam jej dać złotówkę na lizaka, ale patrzę, że mała coś często do kieszeni zagląda. I wiecie co się okazało? Długopis taki elektroniczny smarkula miała, co to nie tylko godzinę i dokładną datę pokazuje, ale jeszcze i całą tabliczkę w swojej pamięci ma. A jak ją nakrzyczeć chciałam, to mi pysknęła, że ma za małą głowę, żeby sobie ją zbytecznymi wierszykami zapełniać.”Wierszykami”! Widzicie ją? I tak moi drodzy złotówka mi w kieszeni została. Teraz niech se nauczyciele tabliczki w szkole sami swoich przemądrzałych uczniów uczą, a i nasza katechetka dzieciaki do przyjęcia sama niech sobie przyucza. Młoda jest, sił i zapału jej nie brakuje, no i czasu ma dużo za dużo, bo i o nikogo się troszczyć nie musi. Ja tam jak wiecie plotek nie lubię , ale Ciesielska dowiedziała się od swojej młodszej córki, co to się z naszą katechetką koleguje, że ona, katechetka znaczy właśnie niedawno wyleczyła się z solitera. I to nie u lekarza nawet, ani nie u naszej położnej Kozaryny, tylko jej go Pani Jeżowa ziołami z brzucha wygoniła. Nie wiem nawet, czy sama bym w to uwierzyła, gdyby nie to, że młodsza Ciesielskiej z nią tam chodziła, a dziewucha jest prawdomówna i poważna jak na swój młody wiek, no i w końcu bielanką u nas w kościele aż kilka ładnych lat była. Więc jej wierzę, tak jak sobie samej.

A znowuż mój chrześniak Sławoj to taki do różnych zwierzątek dobry jest jak mało kto. I do tych co pełzają i do tych co latają, jemu to obojętne. Każde chore i bezdomne poratuje i każdemu nowego domu będzie szukał. Tak było i z moim jednookim kocurem, z kulawym zającem co go do Ciesielskiej wprowadził i z zakatarzonym zaskrońcem co go w końcu po wielu trudach Dopierałom zdołał wcisnąć. Szkoda, że do szkoły za rzadko chadzał, może by i nawet weterynarzem został. No, ale i tak nie najgorzej sobie w życiu radzi. Jak były grzybne lata, to co zebrał w mieście sprzedał, trochę grosza zaoszczędził i poszedł na kurs sekserki, który jak każdy kursant z naszych Fujarek z wyróżnieniem skończył. Teraz seksuje pisklęta w hodowli brojlerów Korneliusza Makowskiego. A, że jest tam jedynym tego typu fachowcem to i zarabia nieźle. Tylko jedno mnie martwi, że sam mieszka jak palec i nie ma mu nawet kto talerza kapuśniaku w czas obiadu na stole postawić. I wiecie, tak sobie teraz jak to piszę pomyślałam, że będę musiała z Ciesielską od serca pogadać i podpytać ją jakie ma dalsze plany co do swojej młodszej córki Fransuaz.

Kto pyta ten i odpowiedzi się doczeka, prawda?

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Rodzinna solidarność

Kiedyś mój pan doktór od wstępnego kontaktu powiedział, że codzienny nieuzasadniony optymizm wskazuje na chorobę psychiczną. Ale nie do mnie to powiedział, o nie, ja w tym względzie to okaz zdrowia jestem. Powiedział to do jednej takiej kobitki, o której wam chyba jeszcze nigdy nie opowiadałam. No bo sami powiedzcie, co ciekawego jest w babie, której wszystko, absolutnie wszystko się podoba? I wszyscy.

Rzepica Bodaj- Rosińska, ma dwie siostry i jednego brata rodzonego i jednego brata przyrodniego od strony swojej matki. Ten jej brat jest synem Edwina Nowakowskiego, notabene jakiegoś pociotka, czy postryjka Rzemka , co to ostatnio Magnolii kiosk na zielono malował. A propos , a wiecie, że on do tej pory nic od Magie za to malowanie nie chce? Dziwne prawda? Tego bym się po nim nie spodziewała, zresztą reszta pań z koła gospodyń też nie.

Ale wracając do tego brata, to nie mieszka on wprawdzie w Fujarkach, tylko w Trombitach, ale często tu z żoną swoją Benigną do sióstr i braci przyjeżdża. Aż dziw, że tak się ta rodzina trzyma mimo tylu dziwnych zdarzeń i życiowych zawirowań, jakie ich przez lata całe dopadały . No bo to na początku ojce jej jak i jego nie chciały za nic dać zgody na ślub. Jedni z powodu łysiny pana młodego, a drudzy z powodu seplenienia panny młodej. Twierdzili, że to wszystko się w dzieciach odezwie. Ja tam w takie gadki nie wierzę, ale fakt faktem, że syny ich są łyse jak kolano. No, ale za to żadne z dzieci nigdy nie sepleniło, a wręcz przeciwnie, bo wyszczekane wszystkie jak ratlerki, to i każda wada wymowy zaraz by na wierzch wyszła. Potem jak już dzieci im się rodzić zaczęły ( o, wtedy to wszystkie łysiusieńkie były!) to się okazało, że nie mają się gdzie podziać, bo im się chałupa po prababce spaliła. A znów, jak się wynieśli na mieszkanie do Trombitów, to choć teście niby daleko byli, to niestety zbyt często ich nawiedzali, tak, że o mało co do rozbicia małżeństwa by nie doszło. Teściowe zaczęły im się do kuchni wtrącać i z wegetariańskim jedzeniem się nie zgadzały. Ja tam plotek nie lubię, ale tu stoję murem za teściowymi, bo co to za wychowywanie dzieci bez mięsnych paróweczek? Teście za to chciały się im na siłę w obejściu i sadku rządzić. Raz to nawet jeden z nich wszystkie róże co to je koło płota Beńka sadziła wykopał, twierdząc, że ich płatki zaśmiecają ulicę, której potem nie będzie miał kto sprzątać.

No i jak się już z teściami , co do częstych i niezapowiedzianych wizyt dogadali, to znów ich własne dzieciaki dorosnąć zdążyły, a ich pierworodny Bazyliusz postanowił założyć hodowlę jedwabników. Pomysł może i byłby godny pochwały, gdyby nie to, że ani u nas w pobliżu, ani w promieniu kilkudziesięciu kilometrów żadna morwa niestety nie rośnie, a jak wiadomo powszechnie, te smoki tylko to zielsko chcą żreć i żadne inne. Bazyliusz jednak uparł się jak muł i zaczął w internecie szukać dostawcy tych liści. I wyobraźcie sobie moi drodzy, że nie raz oszukany został, ale trzy razy. Za pierwszym ktoś mu makulaturę przysłał i pieniądze zainkasował, za drugim razem trawę lekko podsuszoną w przesyłce dostał i znowu za nią słono zapłacił, a za trzecim to nawet lżej się obyło, bo co prawdę znowu pieniądze wpłacił, ale część mu się zwróciła, bo oszust mu zeschłe zajęcze skóry przysłał. Ale tu Benigna się do biznesu włączyła, skórki grabarzowi zhandlowała i jak powiedziałam straty mniejsze się okazały. Ale ja to wszystko wam opowiadam, nie żeby zaraz obgadywać bliźnich , albo co. Ja jak wiecie plotek nie lubię i tylko wam chciałam pokazać, jak rodzina może sobie w ciężkich chwilach pomagać. Bo potem jeszcze ojciec kredyt zaciągnął i na koniec Bazyliusz myśl o jedwabnikach porzuciwszy zajął się produkcją drewnianych spodów do obuwia, a wspierają go solidarnie siostra Kaszmaria i młodszy brat Radogost. I wszystko co robią, robią z uśmiechem na ustach, a ja stale się zastanawiam i zastanawiać się nie przestanę, czy taka rodzinna solidarność aby na pewno normalna jest.

środa, 21 kwietnia 2010

Lody

W Środę Popielcową ostatni raz widziałam córkę Janiszewskich i naszą katechetkę Scholastykę. Siedziały na ławce na przystanku pekaesu i jadły pestki z dyni. Ciekawe prawda? Ja to wiem jeszcze od mamusi, a może nawet od babci, że pestki z dyni na robaki są niezastąpione. No to, że na robaki to ja wiem, ale żeby na coś innego?
Nie pamiętam już, czy opowiadałam wam kiedyś o córce Janiszewskich Magnolii ? Ta właśnie Maggie, jak ją w naszych Fujarkach wszyscy nazywają, skończyła w zeszłym roku i to wyobraźcie sobie z wyróżnieniem, kurs obsługi automatów do wyrobu włoskich lodów „Italiano“ i podobno już niedługo zacznie je u nas sprzedawać . Wynajęła od Kondejowej budkę, w której kiedyś jej teściowa Stella Kondej miała punkt repasacji pończoch i artystycznego cerowania dziur wszelakich. No i właśnie tę budkę odmalowała Meggie na zielono, a właściwie nie sama malowała. Zatrudniła tego małego Nowakowskiego, jak to go ja nazywam i podobno, że jak już całą budę pomalował, to ani grosza od dziewuchy nie wziął. Barabasz, dwojga imion Rzemysław Nowakowski, bo o nim wam mówię, jest ciotecznym wnukiem przybranej, stryjecznej siostry naszej wioskowej jasnowidzącej. W jego rodzinnym domu było dzieciaków dwanaścioro i mąż Ciesielskiej, z wielkiej litości zaczął zapraszać chłopaka do nas, do Fujarek na wakacje. Było to już dość dawno temu , na pewno więcej niż dziesięć lat , albo i jeszcze więcej, może? Chłopak był śmiały, szybki i stale robił stryjkom jakieś durnowate kawały. A to schował Ciesielskiemu sztuczna szczękę, a to posklejał Ciesielskiej kartki w książeczce do nabożeństwa, a i babuli też nie darował, raz np. przybił jej chodaki do podłogi . Oj wyrżnęła biedaczka wtedy jak długa , twarzą wprost w świńskie żarcie, co to je wizjonerka dla prosiaków w kuchni szykowała. Pamiętam , że wrzask był wtedy u Ciesielskich taki, że aż Pawłowska wezwała straż pożarną. Myślała pewno, że albo się pali, albo, że się ziemia fujarecka trząść zaczęła. Strażacy przyjechali a jakże, ale nie mogli wejść do domu, bo tam w środku nadal był taki wrzask, jakby ktoś rodził słoniową nogę. Więc chłopaki raz raz wywalili drzwi, a za drzwiami zobaczyli Ciesielską jak waliła młodego krewniaka dyscypliną po gołym tyłku. A, że były to czasy kiedy dzieci jeszcze legalnie wolno było lać ile wlezie, więc ochotnicy zabrali swój lewarek, błyskawicznie zrobili w tył zwrot i tyle ich widzieli. No i co na to powiecie? Ciesielska stała w wywalonych drzwiach z dyscypliną w łapie jak zasolona żona Lota, Pawłowska pogasiła światła, żeby nikt nie widział, że jest w domu, bo bała się Ciesielskiej, a Barabasz wyrwał się ciotce i jak poleciał w dal, to ze trzy dni go u nas nikt nie widział. Niektórzy gadali wtedy, że go Pawłowska w świronku przechowała, razem z własnymi dzieciakami dla niepoznaki mieszając.
No, ale potem się znalazł, i dzięki temu teraz , po latach mógł pomalować Maggie budkę. Na zielono. Że to niby mają być lody z zielonej budki! Jakie te młode teraz durne, to świat nie widział. Ze trzy razy pewno Magnolia w stolicy była, a tu udaje taką oblataną, jakby tam z rok co najmniej na stancji była. No i skąd niby italiańskie lody z automatu w zielonej budce? Pani Jeżowa powiedziała mi , że to niemożliwe. A, że Jeżowa mądra kobita jest, a w dodatku ze stolicy tu do nas przybyła, to ja jej wierzę i już.
Plotek to ja nie lubię, ale wam powiem, że ja to bym Barabaszowi Rzemysławowi malować u siebie nie pozwoliła. Powtarzam wam, i wspomnicie jeszcze nie raz moje słowa, że ten łobuz na pewno będzie coś tam chciał od tej durnej Magnolii za to swoje malowanie. Tylko ciekawe co i ile na te zapłatę poczeka. Bo mi się zdaje, że nie za długo.

wtorek, 20 kwietnia 2010

"Niemój" sen

Ten sen znam tylko z opowiadań. Mimo, że jak wiecie plotek to ja nie lubię , ale dziś ( tylko wyjątkowo) przytoczę wam tę opowieść.
Zaraz po II wojnie światowej ludzie ciągnęli do swoich starych siedzib z różnych stron świata. Ona i on razem z kilkuletnią córeczką wrócili do miejsca zamieszkania prosto z obozu pracy pod Berlinem. Wszystko szło jak z kamienia, bo nie mieli nic. Ze starego mieszkania szabrownicy wzięli co się dało, resztę strawił ogień i porwał wiatr. Kiedyś ona przechodząc koło ich starego domu zobaczyła leżące na parapecie cudzego okna zdjęcia. Przedwojenne zdjęcia z jej rodzinnego albumu. Na szczęście w oknach nie było szyb.
Wynajęli mieszkanie, z kilku znalezionych rozbitych mebli zrobili tapczan i szafę z zasłoną zamiast drzwi. Zaczynali życie od nowa, on dostał upragnioną pracę. Był potrzebny, a to dla mężczyzny bardzo ważne mimo, że pensje były wtedy nijakie.
I kiedy pomału, bardzo wolniuteńko, życie zaczyna im się układać, ona stwierdza, że jest w ciąży. Na pewno długo o tym gadali, na pewno decyzja nie była łatwa, ale jednak zdecydowali się na aborcję.
W noc poprzedzającą ten zabieg ona śni ów „niemój“ sen.
Idzie gdzieś ulicą i widzi, że naprzeciw zbliża się jej zmarły przed wojną ojciec. Jest ubrany w mnisie pokutne szaty, ma naciągnięty na twarz kaptur, ale ona i tak wie, że to On. Biegnie więc w stronę ojca i chce ucałować Jego rękę. Ale On ją odtrąca i bez słowa odchodzi.
I już koniec tego snu. Tego „niemojego“ snu.
A ja... wkrótce znów opowiem wam o tym, co słychać w moich Fujarkach.

środa, 14 kwietnia 2010

Dobre sny (3)

A Dziewuszka odeszła pogodzona. Odeszła wierząc i ufając. Ot, tak po prostu, wsiadła do barki, którą zobaczyła na brzegu i odpłynęła.
Jej mama pogrążona w bezmiernym bólu, pragnęła ją widzieć choćby we śnie, ale sen nie przychodził. Do niej nie.
Pierwszy raz pokazała mi się tańcząca w kręgu z dziewczynami, młodymi jak ona. Mówię pokazała, bo widziałam to jakby za grubym szkłem i prawdę mówiąc obraz jaki zobaczyłam był "nieco" kiczowaty. Bardzo zielona trawa , bardzo kolorowe kwiatki, kolorowe sukienki, błękitne niebo. Widziałam je wszystkie wyraźnie, ale patrzyłam na Dziewuszkę . Tańczyła na bosaka, miała bardzo chude nożyny i długie aż za łopatki loki.
Potem śniła mi się jeszcze kilkukrotnie, ale zawsze podczas pracy, jakby chciała mi pokazać, że Tam nikt się nie leni. Zawsze wśród młodych ludzi, często dzieci. Aha, tam chyba też jest biurokracja, bo widziałam na stole wysokie pliki jakichś dokumentów , które ona przeglądała, a inni młodzi ludzie zaglądali Jej przez ramię. W kolejnych snach coraz częsciej widziałam Dziewuszkę w otoczeniu nieznanych mi małych dzieci. Aż przyszły dwa sny, kiedy zrozymiałam czemu obok są dzieci. Pierwszy , wyraźnie dla mnie i wyraźnie na pokaz. Wysoka góra porośnięta zielenią, a u jej stóp stoi Dziewuszka. Trzyma ręce na ramionach małej dziewczynki, a po bokach stoją jeszcze dwie, starsze. To było kilka dni po tragedii czeczeńskiej matki w polskich górach. Potem widziałam ją jak szła i dyskutowała z Patrykiem, uczniem z bielańskiej szkoły. To było niedługo po Jego śmierci. Patryk szedł obok na własnych nogach i żywo gestykulował rękami.
Mama Dziewuszki też chciała takich snów. Wiedziała, i czułam, że pragnie ich ponad wszystko, a ja opowiadając swoje chyba sprawiałam jej tylko przykrość. I mój ostatni sen; widzę wyraźnie twarz Dziewuszki. Ona patrzy na mnie, a ja mówię do niej: nie przychodź do mnie........idź do swojej mamy, pokaż się mamie, ona na to czeka. Od tamtej nocy Dziewuszka ani razu już mi się nie przyśniła.
Ostatnio odszedł Tato Słonecznej. Strasznie chciała się czegokolwiek od Niego dowiedzieć, może zapytać. A On pokazał się mnie, ot tak po prostu i bez słów. Stał młody , ciemnowłosy, szczupły w ciemnych spodniach i białej rozpiętej pod szyją koszuli z krótkimi rękawami. Obok niego stała znacznie niższa pani, troszkę przy tuszy, w jasnej letniej sukience. Nie była staruszką, ale czułam, że jest starsza. Słoneczna wie kto to był.
Wiecie? Oni Tam wszyscy są młodzi!!! Mają między 30-40 lat (no chyba, że odeszli młodsi) I jeszcze jedno. Tam zawsze jest lato! Jeszcze coś jest w tych snach dziwne. Bardzo dobrze pamiętam niektóre drobne szczegóły ubioru, lub wyglądu tych osób. Np. u Taty Słonecznej pamiętam, że włosy miał zaczesane do tyłu, ale nie wszystkie. Część spadła mu na czoło. I jeszcze to, że koszulę miał wpuszczoną w spodnie przepasane skórzanym paskiem.
Wiecie co? Ja Ich chyba bardzo dokładnie oglądam.
Czy jeszcze ktoś mi się śnił w moich “dobrych snach“? Nie bardzo pamiętam.
To znaczy pamiętam jedną Osobę, która śniła mi się dwukrotnie, w noc, a potem w drugą noc po swej śmierci. Ale te sny są zbyt mistyczne żeby tu o nich pisać. Mogę tylko powiedzieć, że jeden miałam w nocy z 2 na 3 kwietnia 2005 roku, a drugi w kolejną noc. Gdybym zaczęła gadać więcej nikt nie uwierzyłby, że jestem zdrowa. Ale jestem. I przysięgam: nie jestem żadną dewotką, wręcz przeciwnie. Mogę nawet dodać, że bardzo przeciwnie.
A to, że założyłam w Fujarkach kółko różańcowe, to już moi drodzy całkiem inna sprawa.

wtorek, 13 kwietnia 2010

Dobre sny (2)

Mam przyjaciółkę z dawnych lat. Ona straciła swoją matkę kiedy zaledwie zaczęła wchodzić w dorosłość. Wiedziałam, że zmarła na raka. Otóż ta koleżanka żaliła mi się, ze jej mama nie przychodzi do niej we snach. Myślałam o tym , owszem, ale o nic nie prosiłam. I wyobraźcie sobie, że którejś nocy śni mi się moja mama w towarzystwie nieszczupłej kobiety, blondynki. Nie znam jej , nigdy takiej nie widziałam, choć trochę przypomina mi anonimową mieszkankę niedalekiego domu. Ale to nie ważne. Bo mimo, że jej nie znam, wiem kim jest, to mama mojej przyjaciółki. Nagle ona bierze się pod boki, jakby chciała zatańczyć, jest szczupła w tali i stara mi się pokazać swój pełny biust. Obie kobiety są ubrane w płócienne sukienki w kwiatki, jakie noszono bardzo dawno. Wtedy nazywano je“chłopki“. Ale moja mama jest jakby w cieniu, jakby była tylko do towarzystwa, jakby kogoś mi po prostu przyprowadziła. I to tyle. Koniec snu. Pogadałam oczywiście z kumpelką, zawsze myślałam, że jej mama chorowała na raka macicy, ale okazało się , że nie miałam racji. To był rak piersi. A więc Tam nie tylko lata, ale i choroby nie są istotne. I jeszcze jedno, chyba od tamtej pory Oni do mnie nie mówią, tylko pokazują się. Może tylko z wyjątkiem Marylki. Ale o tym za chwilę, bo przed Marylką była...Baya. Baya znajoma z netu, wyłącznie z czatów, z „klikania". Jej nigdy nie widziałam i nie słyszałam, ale gdy odeszła, stale myślałam, że mogłam przecież do niej zadzwonić. Bałam się. I tyle.
W międzyczasie umarła moja bliska koleżanka Marylka. Byłam wtedy bardzo pewna tego, że niedługo mi się przyśni, ale ona nie i nie, jakby się zaparła. Myślałam nawet, że obraziła się na mnie za to , że nie odwiedzałam Jej w hospicjum. Ja po prostu nie mogłam.
I oto której nocy śni mi się, że stoję gdzieś i na coś czekam. Wtedy ktoś stojący za mną, dotknął lekko dłonią mego ramienia, jakby chciał, żebym się obejrzała. To była Baya. Nie powiedziała ani słowa, tylko zrobiła kilka kroków do tyłu, jakby chciała powiedzieć: chciałaś mnie zobaczyć, to sobie patrz. I ja Ją sobie obejrzałam. Bardzo dokładnie. Do dziś pamiętam każdy szczegół jej ubrania, króciutkie włosy, miękkie balerynki na nogach. Potem Słonecznikowa powiedziała mi, że Baya tak się właśnie “nosiła“.
Ona wtedy wprawdzie nie powiedziała do mnie ani słowa, ale ja do niej tak. Poprosiłam, żeby przysłała do mnie Marylkę, bo bardzo się o nią niepokoję.

No i przysłała.
We śnie Marysia szła ciemnym korytarzem, wołałam ją kilka razy , ale się nie odwracała, była taka szara, nieduża. Dopiero jak na końcu korytarza otworzyły się drzwi i weszło światło, zrobiła się jakaś wyższa, jaśniejsza, odwróciła się do tyłu , patrzyła na mnie i uśmiechała się. I stop. A po chwili zobaczyłam jak schodzi do mnie po schodach, obejmuje i mówi mi , że już wszystko jest dobrze, że w porządku. Potem , kiedyś widziałam Ją jeszcze raz we śnie, ale była bardzo zajęta. Nie chciałam przeszkadzać i tyle.

A potem odeszła Dziewuszka.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Dobre sny (1)

Pomyślałam dziś o żałobie. A, że dzień zimny i cichy, postanowiłam wam opowiedzieć o czymś co mi się czasem przydarza. Tym „czymś“ są sny. Mówię o nich, że są dobre, bo przynoszą mi spokój i ukojenie po śmierci kogoś bliskiego. Po jakimś czasie okazało się , że nie tylko bliskiego. Czasem opowiadam o tych snach komuś z rodziny, albo znajomych, zawsze jednak wtedy rozwijam temat starając się go po swojemu interpretować. Ale ponieważ ja jak wiecie plotek nie lubię, więc opowiadając to wszystko na piśmie, pozostawię interpretację wam. I wolno wam sobie myśleć o mnie co tam sobie chcecie, ale wiedzcie, że nie zmyślam i nie oszalałam.
Zacznę jednak od początku. Prawie od początku; no powiedzmy tyle ile pamiętam.
Najpierw ojciec. Przyszedł we śnie, siadł za stołem i jadł ryż na mleku. Zapytałam: jak ci tam jest tato? Zasłonił cześć twarzy ręką i spoglądając jednym okiem w moją stronę odpowiedział pytaniem: a co, ma być źle? Potem szwagier. Siostra bardzo przeżyła jego nagłą śmierć. I sen. Wychodzę z korytarza ich domu i jak w wizjerze kamery filmowej widzę obraz na zielony ogród , a przed "kamerą" pozuje mój szwagier. Macha do mnie reką i śmieje się, nagle tuż obok pokazuje mi sie znajoma siostry i szwagra, która dawno zmarła. Zachowuje się tak samo jak szwagier, wygląda na to, że cieszy się, że zdążyła na czas, żeby mi się “pokazać“
Potem była cisza i ...mama. Pierwsza noc po Jej odejściu. Jestem w pustym, długim autobusie przegubowym, szyby są matowe, ale za nimi jest jasno. Autobus jedzie (?) skosem pod górę, ja siedzę na samym końcu, a za kierownicą moja mama. Widzę z tyłu, że jest młoda , szczupła, ładnie uczesana. Odwraca się do mnie, uśmiecha, widzę jej srebrną koronkę na zębie (pamiętam ją tylko z dzieciństwa). I już. Koniec snu. Budzę się lekka i szczęśliwa. Nie boję się już i nie martwię, bo ja już wiem.
I od tego czasu nazywam takie sny dobrymi snami.
Tyle na dziś, ale będzie jeszcze ciąg dalszy.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Dyngus z poślizgiem

Ale się porobiło mówię Wam moi drodzy, że sama nie wiem czy to była prawda, czy też mi się wszystko śniło. Bo wyobraźcie sobie, że w drugi dzień Wielkanocy jak co roku, zdjęłam z parapetu moje doniczkowe piękności, położyłam sobie pod łokcie poduszkę i zasiadłam wygodnie. Jak zwykle bez tłoku i co ważniejsze bez biletów miałam obejrzeć coroczne widowisko pod tytułem „Wielkie polewanie”. No bo musicie moi kochani wiedzieć, że u nas w Fujarkach, to śmigus dyngus jest taki samiuteńki prawie jak u Reymonta. Bo nie tylko , że wszystkie panny, wdowy i rozwódki mokrzusieńkie do domów wracają, to na dodatek te najmłodsze, te co zawsze najwięcej pisku wtedy robią , śmigane są dodatkowo po łydkach (i nie tylko, moi drodzy, nie tylko!), długimi wierzbowymi gałązkami. Teraz to już tylko te odrzucone chłopaki mocno siekają, ale dawniej!!!! Oooo, co rok wracało się z sinymi , albo i krwawymi pręgami do chałupy, mówię wam! No i nie można było się skarżyć, bo i na kogo? Każdy chłopak tymi gałęziami machał i wołał: nie ja biję, wierzba bije. A w tym roku? A w tym roku nic. O mało co , a wrosłabym w ten swój parapet zamiast różowych pelargonii z tego czekania. A tu wyobraźcie wy sobie żadnego widowiska! Nie licząc krzywonogiego, najmłodszego wnuczka Bezatowej Onufrego II, co z plastikowym żółtym jajeczkiem w towarzystwie swojego starszego brata Kalasantego po ulicy przebiegł….nikogusieńko! Nawet syn Pawłowskiej, który zwykle ciągnął za sobą wózek z baniakami pełnymi wody, jakby się był pod ziemię zapadł. Tylko dziewczyny zdziwione najpierw z lekka, a potem coraz to bardziej i bardziej snuły się po naszych ulicach z każdą godziną smutniejsze i smutniejsze. Ja to tak długo nie czekałam, szybko wdziałam na siebie kapotę i przez tylną furtkę do Pawłowskiej pobiegłam, żeby się dowiedzieć co i jak. I wyobraźcie wy sobie jak tylko jej próg przekroczyłam, ze zdziwienia o mało co nie wyrżnęłam głową w odrzwia. No bo moi kochani wchodzę ja do ich największej izby i co widzę? Cała rodzina w komplecie przy stole siedzi, wędliny i inne mięsa przeżuwa i nikt ani myśli , żeby coroczny obowiązek wobec matki tradycji spełnić. No to się ich zapytałam o przyczynę tak wielkiego zaniedbania. A oni mnie najpierw za stołem usadzili, jajkiem święconym uczęstowali, no a potem dowiedziałam się, że wszystkie chłopaki zmówili się, że przenoszą dyngusa na poobiedzie. Czemu? A no za karę, że się podobno w zeszłym roku na naszych chłopaków za to bądź co bądź tradycyjne lanie poobrażały. Widzicie ich? Fujarczan? Jacy to honorni? No ale jak się dowiedziałam, że to tylko niewielkie przesunięcie, to mi się lżej na duszy zrobiło i zostałam u Pawłowskich prawie do samiuśkiego wieczora tak, że nic, a nic z tegorocznej tradycji nie zobaczyłam. Ja jak wiecie plotek nie lubię, ale na zakończenie dzisiejszego pisania wam powiem, że Pawłowska już nie pozwala na swoją największą izbę nawet „ pokój gościnny” powiedzieć. Salon ma być i tyle. Dziwne to jakieś wam powiem. No bo jak to będzie wyglądało, jak gospodyni zawoła do córki: Gracjela, sprzątnij, bo Fredzik znów się w salonie zesrał! Zupełnie jak u ciotek mojej matuli z gęsiami było. No, ale o tym to już wam moi drodzy kiedy indziej opowiem.