Obserwatorzy

sobota, 27 lutego 2010

Anonim

Jeszcze przed niedzielną mszą wpadła do mnie rozdygotana Krachelia Karpa i podała mi kartkę papieru. Myślałam, że to kartka z wypominkami i nawet nie spojrzawszy do kieszeni ja wtykać zaczęłam, a wtedy w Krachelię jakby piorun kulisty strzelił nagle. Złapała mnie za wydrowy kołnierz mojej wyjściowej zimowej pelisy i dalej nim trząść jak nie przymierzając jej stary swoja ulęgałką. Bo też musicie wiedzieć, że ulęgałki to już prawie na tym świecie nie zobaczysz, no chyba, że gdzieś w na skraju lasu, albo gdzieś na polu, ale wtedy owoce mają tak cierpkie, że język kołkiem staje. A u Karpów w sadku, aż dwie się uchowały; owoce maja słodziuśkie jak miód lipowy, wiec i oboje dbają o te stare grusze bardziej niż o szóstkę swoich żywiołowych dzieciaków. Oj, bo też tę ich gromadę znają u nas wszyscy ludzie i to w każdych Fujarkach. No i w powiecie też. I nie tylko zresztą! Pamiętam jak rok temu ich najstarsza Georginia zgłosiła się na konkurs śpiewania i nie tylko go wygrała, ale jeszcze dwie siostry Ronaldę i Januarię w ten biznes wciagnęła. Jeżdżą teraz od miasta do miasta i podobno można już nawet płyty z ich piosenkami nabyć. Pomyśleć tylko , jak to się czasem ludziom życie odmienia. A pamiętam, jak jeszcze nie tak dawno widziałam całą gromadę jak się koło płotu w piachu bawią . A gile językami zlizywały tak zmyślnie, że aż czubki tych jęzorów do dziurek w nosie wciskały.
Znowu brat starszy tego Karpy to w powiecie na stanowisku jest. Ja tam w powiecie nie bywam , bo i nie mam po co , ale podobno bardzo wysokie to stanowisko ma. Aż na samym szóstym piętrze za biurkiem siedzi. Młodszy zaś za kolejarza się został i jako konduktor w pośpiesznych pociągach jeździ. O, ten to już kawał świata zwiedził, a ilu ciekawych ludzi widział, to nie policzysz. Czasem żonka jego wpada do nas na zebrania koła gospodyń i takie ciekawostki opowiada, że czasem to i wierzyć się nie chce. Raz to nawet tę piosenkarkę Sławę Przybylską widział. W drugiej klasie jechała. Nawet autograf mu na „Głosie Fujarek“ podpisała. Sama widziałam , więc piszę z czystym sumieniem, bo ja jak wiecie nie kłamię, a i plotek nie sprawdzonych nie lubię.

No, ale wracam ja do Krachelii. Jak się już z jej łap z wyskubanym lekko kołnierzem wydostałam, siłą na kanapie ją usadziłam, szklankę stu dziennej wody w nią wlałam i do gadania zmusiłam, to się okazało , że ta kartka to...ANONIM!!!
Napisane tam było niewiele, ledwo jedno zdanie i to nawet niezbyt rozbudowane. A brzmiało ono tak: „ Wiem fszystko i stale mam cię na okó“.
No moi kochaniiiii, czegoś takiego to jeszcze nigdy u nas w Fujarkach nie było. Przynajmniej jak dlugo ja żyję. No i moja babcia też, bo chyba bym coś wiedziała?
Zaraz i ja obok Kracheli se siadłam i obie wypiłyśmy po 60 kropli walerianowych.
No i zaczęłyśmy się zastanawiać.
Po pierwsze kto. Po drugie co wie? A po trzecie co znaczy stale? Że w nocy też? I w sklepie? I w wygódce nawet? Bo my koło sklepu mamy taką publiczną sławojkę, żeby nikt nam w Fujarkach uliczek i dróżek nie zanieczyszczał.
Byłyśmy już po trzeciej kolejce tych kropelek, gdy nagle ktoś załomotał do moich drzwi. Załomotał tak, jakby się paliło. Tego już było jak na mnie za wiele, a i nawet na Karpę też. Mówię wam szczerze, że na ostatnich nogach do drzwi doszłam, a dojść musiałam, bo inaczej razem z futryną by mi do sieni wleciały. A za drzwiami stał czerwony jak burak synalek Pawłowskiej i gdy mnie zobaczył to zaczął coś o pomyłce i o małej Karpie i o...miłości!
Ot, i w końcu sprawa się wyjaśniła. Chłopak się zakochał, był zazdrosny i chcąc, żeby dziewczyna się pilnowała, anonim napisał i pod drzwi Karpów podrzucił. Tylko, że rano to Krachelia do kościoła pierwsza wstaje, wiec to ona kartkę znalazła, bo mała to o tej porze na drugi bok się przewraca. Chłopak co za kioskiem się schował, widział to i z pół godziny bił się z myślami co ma robić.
I tyle .
Koniec całej tajemnicy. I koniec naszego dochodzenia.

A swoją drogą ciekawe do czego byśmy z Karpową doszły i ile kropelek dałybyśmy radę jeszcze wypić, gdyby syn Pawłowskiej trochę dłużej za tym kioskiem posiedział.

czwartek, 25 lutego 2010

Męski egoizm

Wiecie co ostatnio wymyśliła Ciesielska? Chce być u nas w gminie radną!!! Powiedziała mi o tym Lukrecja Kondej, ta co kiedyś mieszkała w Fujarkach Mszalnych przy samej plebanii, ale że jej bardzo przeszkadzało głośne bicie kościelnych dzwonów, no to się wyprowadziła do Fujarek Dolnych. Tam znów zastała ją powódź, gdy nasza Szałamaja w zimę stulecia przemieniła się w co najmniej Wisłę (i to w najszerszym jej miejscu). I od tamtej właśnie zimy Kondejowa mieszka na tyłach posterunku naszej policji, w starym domu co to jeszcze do ś.p. Ziemana należał. No więc spotkałam tę właśnie Lukrecję pod kioskiem ruchu, co to koło posterunku stoi i nagle coś mi zaświtało w głowie. Otóż wspomniana przeze mnie kobita jest bardzo chuda, jakby się od lat głodziła, nawet córka Karpów woła za nią jakoś tak ...„anorektyczka“, czy może podobnie. No i jeszcze zauważyłam, że jak mi o tych marzeniach Ciesielskiej o władzy opowiadała, to tak machała rękami jak stary wiatrak co na Oboju najwyższym szczycie naszych Harmonijek od 85 lat już stoi.
A i żebyście wiedzieli moi drodzy, że te wszystkie lata to wiatrak nasz ma dobrze udokumentowane, ale jakeśmy z babami na kole gospodyń wstępnie o obchodach tej rocznicy gadać zaczęły, to musi on tam stoi i jeszcze dłużej, bo w księgach co na plebanii w skrzyniach schowane, ponoć ktoś ( nie wiedzieć na razie kto) czytał, że już za czasów naszego cesarza wiatrak tam stał i skrzydłami machał. No i mąkę rzecz jasna mełł. Bo teraz to już nie miele. Nie, żeby nie mógł. Ale człowieka odpowiedniego do obsługi i serwisu nie ma. Ja to moi drodzy się nie znam i nie wiem po co wiatrakowi serwis, ale zięć Figlewicza, samochód se niedawno nowy nabył, stale pod maską siedzi i w motorze grzebie. No to taki ktoś to chyba i na wiatrakach się zna i wie czego im trzeba, prawda?
Ja tam plotek nie lubię, ale szczerze wam powiem, że ja tę Lukrecje Kondej będę od teraz na oku miała i już. Na "wsiakij słuczaj" jak mawiała Kudriawcewa.
A czy wy moi drodzy wiecie kim była Kudriawcewa? Chyba nie. Otóż Eudoksja Kudriawcewa mieszkała kiedyś samotnie w białym murowanym domu, co na początku wsi Bałałajka postawił dawno ,dawno temu jej mąż. Postawił i umarł. I ona sama się tu koło nas została. Samiuteńka. I prawie jakby obca. Powiem wam, że chłopy to wszystkie jednakowe. Żaden za bardzo przyszłością żony nie przejmuje się. Najpierw o zdrowie nie dba, nie leczy się , potem sobie umiera i już. Czysty męski egoizm i tyle. A tymczasem kobieta sama się zostaje i kto wie, czy uda jej się powtórnie szczęśliwie za mąż wyjść. Czy nie trafi na pijaka? Albo jeszcze gorzej?
A on tam sobie w niebie ze Św. Piotrem samogon pewno popija i anielice po tyłkach klepie.
Ech, życie dla nas kobiet to nigdy lekkie nie było , a i pewno już nigdy lżejsze nie będzie.
No, ale co ja tam będę do nieba zaglądać ? Mówię wam szczerze , że wcale mi tam nie spieszno.
A jak Ciesielską w skupie butelek spotkałam i o to sołtysowanie zapytałam to się tak kobicina zdziwiła, że aż się cała zacukała. Okazało się bowiem, że to Kondejka słowa poprzekręcała i tyle. Bo Ciesielska nie chce bynajmniej być ani radną w gminie, ani nawet sołtyską w Fujarkach. Ot po prostu spotkały się w sklepie przy okazji kupowaniu matyjasów i Ciesielska powiedziała Kondejowej, że czasem czuje się ....bezradna (!) wobec swego daru jasnowidzenia. I tyle.
Jeśli zaś już się zgadało o śledziach, to ja osobiście preferuję ikrzaki prosto z beczki. I to tłuste ikrzaki.
A wy?

środa, 24 lutego 2010

Z sąsiadami trzeba dobrze .

Wpadł był do mnie na moment Jacenty. Niby to po silikon do uszczelnienia kibelka; mówi ze mu się tam gdzieś grzyb wdaje. U mnie silikonu nie znajdzie, bo go nie mam, u mnie najwyżej glina za stodołą . Ale za to dobra tłusta, nawet garnki można by lepić. Ale widać Jacenty nie święty i garnków lepić nie potrafi , bo poszedł dalej po wsi tego swego lepiszcza szukać. A jeśli o grzyby chodzi to w zagajniku za Sygitami tej jesieni takie kozaki były, jak zydelki do dojenia. A znowu na samym skraju łąki to se zbierałam kanie cudnej piękności. Bezatowa mnie nauczyła jak je smażyć , no mówię wam prawdziwe pyszności. Jeśli zaś o glinie wspomniałam, to przypomniało mi się, że wczoraj z daleka widziałam jak koło remizy stał nasz posterunkowy z jakąś tam babą, Chyba nie była stara, bo chuda straszliwie. Jak wymoczek jakiś. Ja tam plotek nie lubię, ale wydaje mi się, że to była siostrzenica gospodyni naszego proboszcza. Ciekawostka o czym to tak gadali po nocy pod samą brama wjazdową naszej straży. Chyba coś ważnego, bo ta bździągwa straszliwie łapami machała. No, ale za daleko stałam, a poza tym wiatrzysko upierdliwe takie wiało, że nawet by mi się nie chciało bereta z ucha ściągać. Boję się o swoje uszy. Karpińska była w mieście u laryngologa, bo jej w uszach świstało i skrzypiało, to opowiadała potem, że jej siostra z doktorem całą wielką strzykawę jak fontannę do ucha wlali, a wosku to tyle wypłynęło , że i gromnice sobie zamiaruje z niego zrobić. E tam nie wiem czy to prawda, Karpińska to kłamczucha, widziałam nie tak dawno jak kupowała gromnicę w sklepie naszej Róży. Dziś jak wyszłam kota wypuścic to i na swoje róże spojrzałam z daleka, ciekawe czy przetrzymały tę srogą zimę. A u nas w Fujarkach prawie na każdym podwórku bałwan stoi, jeden ładniejszy od drugiego. Nawet pod oknem plebani jeden jest, chustkę na głowie ma i starą torebkę księżej gosposi Telimeny Chałupczyńskiej. A taki ten bałwan do niej podobny..., że jak wieczorem tamtędy przechodziłyśmy z Pawłowską z mszy wracając, tośmy na raz obie zamilkły, bo myślałyśmy że nas podsłuchuje! Telimena nie jest zła, ale lubi ploteczek słuchać jak mało kto. Zresztą kto by nie lubił! Przerwałam na moment pisaninę, bo Ciesielska chciała pożyczyć ode mnie żarówkę. No wiecie ludzie? Nie chce jej się do sklepu samej iść? Ja tam prawie nigdy od nikogo nic nie pożyczam, no chyba, że soli albo cukru w kubeczek. Aaa ocet ostatnio pożyczałam . Od Pani Jeżowej. Wyobraźcie wy sobie, że nasze Fujarki tak z postępem, wiedzą, a i sztuką kulinarną do przodu poszły, że co do której chałupy zaszłam, żadna baba w komorze octu nie miała! Nie używają mówią. Trucizna mówią. Teraz tylko albo cytrynę albo cytrynowy kwasek. Mówią. A dla mnie tam buraki na jarzynę bez octu to jak nauka bez książek. Ale na szczęście Pani Jeżowa nie odżywia się całkiem zdrowo, to mi pożyczyła całe pół litra.
Jak już o nauce mowa, to niedługo trzeba się z sąsiadkami zgadać, bo i razem wieczorem na rekolekcje wielkopostne chadzać będziemy. Zawsze to w kupie weselej, no nie?
A swoja drogą ciekawe, czemu to Pani Jeżowa dała mi aż pół litra tego octu?









wtorek, 23 lutego 2010

O barszczu i o obcasikach

Nie pamiętam już czy wam wspomniałam o tym,że ledwo wyrosłam z niemowlęctwa jak zostałam się za szewskiego czeladnika. A było to tak. Ojce moi zamieszkali w domu, którego gospodarzem był szewc. Miał on w podwórzu drewniany warsztat, w którym to klepał buty, a żona jego miała tam kąt na taka jakby „letnią kuchnię“. Jak się tylko urodziłam, to gospodyni zaraz pożyczyła mojej biednej mamie niecuszki drewniane, co to w nich i ciasto i makaron zarabiała, żeby mnie rodzice mieli w czym kapać. I tak moi drodzy pławiłam ja się w tych mydlinkach, a z drewna do wody przedostawały się wszystkie smaki i zapachy gospodyninego ciasta. I tego przaśnego i tego maślanego, odświętnego. Potem jak już podrosłam od samego rana lubiłam do warsztatu zaglądnąć, bo tam zawsze “opogdyni“( jak ją nazywałam) coś smacznego dla mnie znalazła, a gospodarz to już takie ciekawe rzeczy robił, że hej.
W dzieciństwie najbardziej lubiłam jeść czerwony barszcz. Zabielany śmietaną i ziemniaczki z boku . W tej samej misce. Uwielbiałam patrzeć jak zupa w nie wsiąka i zabarwia na czerwono, a jeszcze wielkie złociste skwarki na samym wierzchu. Oj jakżesz one pięknie pachniały. Mamusia gotowała świetnie, od babci różne sposoby i smaki przyswoiła. No, ale barszcz gospodyni Ładysławy Łojkowej, był prawdziwym i niekwestionowanym dziełem sztuki kulinarnej. I to ten właśnie barszcz zabielany prawdziwą śmietana z prawdziwej wsi wam dzisiaj opisuję.
Pamiętam, że jak u gospodarzy był na obiad ten cudowny eliksir, gospodyni wychodziła z warsztatu i wołała mnie na całe podwórko. Żebym już szła, że obiad na stole i że stygnie.
Potem ich rodzina zasiadała przy wielkim, wysokim stole , a ja tuż obok. Za stół miałam szewski taboret gospodarza, a za krzesło stołek do obierania ziemniaków. Zresztą gospodarze bardzo mnie lubili i często wpadałam do nich na małe co nieco. Tylko moja własna, rodzona mamusia nie była bardzo zadowolona, jak wołając mnie na nasz domowy obiadek, dowiadywała się , że jestem już po i obżarta jak bąk leżę sobie na ganku na ławie. No, ale jedzenie u gospodyni to jedno, a moje terminowanie u gospodarza to drugie. Najpierw to tylko bawiłam sie kopytami. W warsztacie bowiem było wiele półek a na nich same cuda : buty nowiuteńkie, robione na zamówienie, buty stare oddane do reperacji, buty dawno nieodebrane, no i kopyta oczywiście .
A i kopyta były różne, bo i całe, i połówki i kawałki. Z kawałków to chyba najbardziej lubiłam...pięty. Były tam kopyta małe, duże i średnie. Mamusie , tatusiowie i dzieci, czyli kopyciątka. Gospodarzowi Janosławowi wcale nie przeszkadzało jak przestawiałam je z półek na podłogę i urządzałam im domy i prace. Gdy podrosłam zaczęłam podawać mistrzowi różne potrzebne drobiazgi. Tzn. najpierw tylko zbierałam rozsypane pod stołkiem drewniane szewskie szpilki, ale najbardziej lubiłam patrzeć jak wykańcza się obcasy. Na „kozie“ stojącej w warsztacie gotowała się jakaś brązowo czerwona mikstura, którą zaciągało się równiuśko przycięte obcasiki i obcasiszcza. Dopiero potem specjalną szmatą trzeba było polerować buty tak, żeby błyszczały w słońcu jakby były lakierkami. Ech łza się w oku kręci.
Taaaaaaa, tak się kiedyś żyło.
A na koniec przekażę wam starą dobrą radę prawdziwego szewca; gdy buty są troszkę za ciasne ( a nie chce się wam iść do zakładu), trzeba je wytrzeć w środku bardzo gorącą wodą i szybko włożyć na nogi. No i pochodzić oczywiście. Broń Boże używać jakichś tam denaturatów, bo skóra się niszczy i matowieje, a kolor blednie.
A teraz idę do piwnicy po buraki.
Chyba wiecie po co?

piątek, 19 lutego 2010

Rozmowa

Sieciech i Petronela Ślubowscy mieszkają na samym skraju Fujarek Skrajnych. To bardzo cisi i niezbyt zamożni ludzie, nigdy i niczym się nie wyróżniający. No może tylko jednym. Mają czworo dzieci. Niby nic w tym niezwykłego, ale Petronela zamiast uczciwie cztery razy zaciążyć i cztery razy Adolfinę Kisling, położną naszą zatrudnić, to wszystkie swoje dzieciaki naraz na ten nasz najciekawszy z ciekawych świat sprowadziła. Bliźniąt jak pamiętam sporo u nas było, trojaczki chyba ze trzy razy, ale żeby cztery naraz? No to jak tylko się dowiedziałam , że Sieciech przywiózł żonkę i dzieciaki do chałupy, pilnie się do nich wybrałam.
Na rozmowę.
Nie nikt ani mi nie kazał, ani mnie o nic nie prosił, niestety. Sama z siebie do nich poszłam. Ale uważam , że to nasza, wspólna, gminna sprawa jest i tyle. A skoro nikt się nie rusza i inicjatywy jakiejkolwiek nie wykazuje, to znaczy się co? Mam siedzieć w domu i podlewać pelargonie? Po moim trupie .
Ja jak wszyscy wiedzą plotek nie lubię, ale w tym przypadku to zawiodłam się na wszystkich Fujarczanach. I na wójcie i na komendancie straży i na położnej, a co mnie najbardziej dotknęło, że nawet na kobietach z koła gospodyń i z kółka różańcowego też. No bo kto jak kto , ale to baby powinny załatwić tę sprawę , bo sprawa do babskich zalicza się i tyle.
No, ale nie. Żadna tyłka nie ruszyła. Och jaka ja byłam zła, mówię wam. I jak już wspomniałam skoro to stało się u nas , w naszej gminie , a ja od obowiązku nigdy się nie wykręcałam, no to poszłam.
Najpierw, żeby sprawy za bardzo nie zaogniać do średniej izby poszłam, dzieciaki obejrzeć. Nie powiem nawet ładne. Zaokrągliły się już i patrzyły na mnie szeroko otwartymi , niebieskimi oczyskami. Trzech rudych chłopaków (po matce) i łysa dziewunia (chyba po dziadku). Telesfor, Teofiliusz , Terencjusz i Tolisława. Musicie przyznać,że imiona piękne, no i wszystkie odziedziczone po bliższych, albo i dalszych przodkach z obu rodzin Ślubowskich i Rozwodowskich (bo Petronela pochodzi z Rozwodowskich, co to w osadzie Multanki, położonej za Harmonijkami żyją).
Muszę tu dodać, że Rozwodowscy to straszne odludki są. Choćbyście nie wiem ile po Multankach spacerowali, to nikogo z tej dziwnej rodziny nie spotkacie ani w żadnym sklepie, ani w aptece , ani nawet u lekarza! Myślałby kto, że tacy zdrowi, a przecież każdy gołym okiem widzi, że ich szwagierka krótszą rękę ma. Którą to wam teraz nie powiem, bo nie pamiętam, ale mieć to ma. Z kolei mąż ich siostrzenicy (jej, albo jego) zeza ma. I to w dodatku rozbieżnego. No więc jak widzicie, tak całkiem zdrowi to oni nie są. Po prostu odludki i już.
No ale mniejsza o to.
Wracam do sedna sprawy. Jak już dzieci obejrzałam, herbatę wypiłam i szarlotki dwa kawałki zjadłam nadszedł czas, żeby rozmowę zacząć na poważnie i nie owijając w bawełnę. A tak nawiasem mówiąc to w rodzinie Ślubowskich przepis na rodzinną szarlotkę przechodzi z matki na córkę i jest ich rodzinną tajemnicą. Kiedyś to poświęciłyśmy całe jedno zebranie koła gospodyń, żeby rozgryźć na czym polega niezwykły smak tego ciasta. Pawłowska twierdziła, że to jaja, Cichoszka, że jabłka z drzewek co na wzgórzach rosną, a Pani Jeżowa uparła się, że przez mąkę z Ciechanowca. Mnie to żadna nowina, że młyny w Ciechanowcu słyną w całym kraju i zdradzę wam, że od roku, żadnej innej mąki do wypieków nie nabywam. Zwłaszcza do wypieków świątecznych.
No więc jak mówię, usiadłam wygodniej i zaczęłam tłumaczyć tym niedoświadczonym rodzicom, że czworaczków u nas w Fujarkach nie było i prawdę mówiąc lepiej by było, jakby tak i dalej zostało. Może gdzieś tam w mieście to i ciekawostka by była, ale u nas? Potem jak kto sie bardziej zastanowi, to dojdzie do wniosku, że u nas baby jak królice jakieś, całe stadko naraz na ten świat powołują. A to już spora dla wsi poruta. I nie dla jednej wsi, ale i dla wszystkich okolicznych nawet. Coś tam jeszcze gadałam i gadałam, już nie bardzo pamiętam co, ale pewne jest, że z sensem (jak to zawsze ja!). Ślubowscy na początku słuchali uważnie siedząc na brzegu małżeńskiego łóżka, ale potem dzieci piszczeć zaczęły i jakoś tak umknęli mi do drugiej izby żeby je dojrzeć. No i sami widzicie, że miałam racje. Bo jakby Petronela jedno, no powiedzmy nawet i dwoje tylko urodziła, to mogliby w spokoju mnie wysłuchać. A tak? Przy czwórce? Szkoda gadać.
A swoją drogą ciekawe jak widzi człowiek z rozbieżnym zezem?


środa, 17 lutego 2010

Spotkania

Koło zakładu szewskiego wpadłam na Konsuellę Petke, siostrzenicę Johany. Była bardzo zdenerwowana z powodu zupy w proszku. A mianowicie dlatego, że Konsuella ma dwie lewe ręce do gotowania, a jej narzeczony Jasmin, zażyczył sobie zupy ogonowej. W sklepiku Róży natomiast wzmiankowanej zupy nie było. Owszem była pomidorowa, żurek i czerwony barszcz, a nawet krupnik po kaszubsku. Niewiele przeterminowany, ale przecież był. Natomiast ogonowej nie było, mimo, że zdesperowana dziewczyna przejrzała i zwaliła z półek wszystkie inne zupki, budynie i kisiele, jak również torebki z przyprawami w proszku.
A swoją drogą czy to nie dziwne, że ten durny Jasmin na ogonową się uparł? Pawłowską nawet o to zapytałam, jakeśmy się spotkały koło magla i ona mi powiedziała, że „ być możliwe, że ogony, a zwłaszcza świńskie to afrodyzjak“. Na tym to ja już tak bardzo nie znam się niestety. Znaczy na tych afrodyzjakach. Nigdy w Afryce nie byłam i pewno już za tego życia tam nie pojadę. Niestety. Ale jak tylko po śmierci rozmowę ze Św. Piotrem odbędę, to może i na czarny ląd sobie pofrunę. Kto wie? Na ten przykład zawsze chciałam zobaczyć jak to na tym safari jest. Bo to podobno takie polowanie, ale jednak nie polowanie. A propos polowania. Wychodząc z poczty nadziałam się na grabarza Ildefonsa Gałkowskiego, który niósł najprawdziwsze na świecie wnyki. Rzecz jasna, że go o nie zapytałam, a on mi odpowiedział, że nasz gajowy w lesie za Szałamają je znalazł i zaniósł na posterunek, a nasz posterunkowy Fabrycy Cichosz kazał mu te wnyki gdzieś zakopać. Tak, żeby nikt nie znalazł. No i rzecz jasna , że gajowy te wnyki Gałkowskiemu dał. No, bo kto lepiej od grabarza z takiego zadania się wywiąże? Tak, Fabrycy to jednak sprytny chłopak, mimo, że mi trochę z wyglądu taki jakiś mydłkowaty się wydaje. Ja tam plotek nie lubię, ale usłyszałam kiedyś, gdy siedziałam w poczekalni pod zabiegowym, jak Borgowa gadała o Cichoszu z Bezatową. I wyobraźcie sobie Johana powiedziała wtedy tak głośno, że nawet kapelusza z prawego ucha ściągać nie musiałam ( bo ona akurat po prawej mojej stronie siedziała), że Fabrycy ma...zgrabny tyłek! Słyszeliście ludzie? O policjancie ona tak. O władzy.
No, ale Johana wcześniej od nas w Europie była, więc może dlatego taka z niej demokratka? I teraz to ja durniejsza niż przed miesiącem jestem. Bo sama już nie wiem czy ta demokracja to dla kobiet taka całkiem bezpieczna jest. Zwłaszcza dla nas kobiet fujareckich. Może tak, a może nie. Jedno tylko pewne jest, że jak w Okarynie będę to sobie tych zupek ogonowych kilka nabędę.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Córki i synowie

Pamiętam, że jak się urodziła druga z kolei córka Ciesielskich, to fujareckie kobity otworzyły gęby ze zdziwienia, gdy się okazało, że jej ojciec Jaczewoj Ciesielski zapisał ją : Kwiryna. Jako żywo ani w jej ani w jego rodzinie żadna kobita nie nosiła takiego imienia. No i okazało się, że właśnie wtedy Ciesielska, już w ciąży będąc zaocznie szkołę podstawową kończyła i tam czytając lekturę nadobowiązkową, w jakiejś tam powieści to imię wynalazła. Powiem wam, że nawet mi się to imię spodobało. Dźwięczne takie jest. Zaraz też do Krysi, bibliotekarki naszej pobiegłam, żeby tę powieść osobiście przeczytać, ale gdzie tam! Krystyna powiedziała, że ma ją i owszem, ma nawet kilka egzemplarzy, ale gdy tylko wieś dowiedziała się jak Ciesielscy nazwali dziewuszkę, to wypożyczyli wszystkie książki co do jednej. Wypożyczyły. Baby znaczy się. Widzicie jakie to ciekawe? A może i dobrze?
Popatrzcie no, jak to różnymi sposobami kultura pod strzechy trafia.
Ja tam plotek nie lubię, ale Pawłowska to wtedy postawiła sprawę twardo. Uważała ona , że dziecko powinno dostać imię po babce. Scholka dostała po jednej, to młodsza powinna być Hildegarda, po matce Jaczewoja. E tam. Pawłowska zawsze wsadza nos w nie swoje sprawy, a żadne jej dziecko nie nosi imienia nie tylko po babce, ale i po prababce.
Przypomniałam sobie teraz, że z dzieciństwa to ja pamiętam jeszcze jedną z prababek Pawłowskiej. Po ojcu. Miała na imię Kolombina i była żoną najlepszego we wsi masarza Lutogniewa. Rzecz jasna najlepszego, ale z tamtych czasów. Ej, dawno to było, moi drodzy, dawno.
No, a Ciesielscy to już potem więcej takiej szansy nie dostali, bo potem to już im się sami synowie rodzili. I dobrze im tak.
Jak już mówimy o chłopakach, to wspomnę jaka to straszna awantura koło płotu Pawłowskich niedawno była. Synowi jej rower ukradli.
To znaczy wydawało mu się, że ukradli. Pod wieczór Krupkowa rower do Pawłowskich odprowadziła. Okazało się, że Adalberg znowu w ciągu będący z knajpy wieczorem wracał.
A, że w knajpie nad półką z trunkami telewizor wisi i każdy pijak głowę przechylając musowo w ekran patrzy, no to i Adalberg też patrzył. A tam akurat jakiś wyścig kolarski leciał. Więc wracający, na rower Pankracka się nadziawszy, wsiadł na siodełko i prosto do domu pojechał. No i koniec sensacji.
Swoją drogą ciekawe co by chłopina zrobił, jakby tam akurat w tej telewizji obrady z sejmu pokazywali? Skąd by u nas w Fujarkach posła jakiegoś znalazł, żeby go dosiąść, a ?

środa, 10 lutego 2010

Tato mój

Tato mój świętej pamięci, to bardzo dowcipny człowiek był. Czasem to tak coś powiedział, tak zażartował, że człowieka z tydzień, albo i i więcej brzuch ze śmiechu bolał. Pamiętam dobrze , jakby to dziś było, zdarzenie następujące. Mama siadła se na krzesełku, gazetkę naszykowała, wielki kubas z herbatą na stole postawiła, a to znak , ze na popołudniową lekturę nadszedł czas. Tato zaś na kanapie siedział i na mecz jakiś w telewizji czarno-białej patrzył. A musicie wiedzieć, że mamine okulary do czytania , służyły tatowi do oglądania telewizji. No więc mama do taty zawołała, żeby jej okulary oddał. Tato, że nie może bo mecz ogląda i okulary mamine nadzwyczaj potrzebne mu są i to w dodatku właśnie w tym momencie. No to mama, żeby se „co innego wziął“. a tato wtedy bez namysłu żadnego ripostuje: “tak, wezmę sobie parasol“.
Powiem wam moi kochani, że jak se tę rozmowę moich staruszków wspomnę to mi i radośnie i ciepło jakoś tak na duszy się robi, jakbym przy gorącym piecu siedziała. I mimo, ze minęło lat ponad 40, stale oczyma wyobraźni widzę tatula jak w pidżamie na wersalce siedzi. Rzecz jasna pod parasolem. Pod dużym, czarnym parasolem.
I jak na dziś, to moi kochani, to by było na tyle.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Sąsiedzkie staranie

Jak byłam całkiem młoda to latałam na każdy pogrzeb. I prawie na każdym serdecznie płakałam, czasem to nawet bardziej niż pogrążona w żałobie rodzina. Słowo daję! Ale jak powiadam to było dosyć dawno. Teraz to ja już nie jestem taka całkiem młoda i na pogrzeby nie latam. Ale na chrzty i śluby to i owszem. Podoba mi się o wiele, wiele bardziej. Weselej jakoś jest i kolorowo. A już szczególnie to na ślubach.
O, właśnie nie dalej jak pół roku temu Ciesielska wydawała swoją córkę. Nawet nie zgadniecie za kogo. Sama bym chyba nie zgadła aż do rana, jakby mnie tak ktoś znajomy albo i nawet nieznajomy o to zapytał. (Teraz dopiero, jak wam o tym wszystkim opowiadam, to dociera do mnie taki fakt mianowicie, że mnie o to jednak nikt, a nikt nie spytał !!!)
Po ślubną suknię i po bolerko to młodzi jeździli aż pekaesem, żeby nikt inny w Fujarkach całych podobnego stroju nie miał. No i napewno by nie miał. Bo powiem wam moi drodzy, że pierwszy raz jak na świecie tym rozumnie przebywam widziałam karminowe bolerko do sukni ślubnej dopasowane. A spod tego bolerka jeszcze różowo-wrzosowy gorset sznurowany wystawał. A sznurówka, ta różowa ciągnęła się za młodą jak jaki welon.
Całość była, bardzo, ale to bardzo mocno dopasowana. Teraz to tak sobie myślę, ze ten gorset różowy ściągnięty aż do bólu, to na złość nam, wszystkim starszym mieszkankom Fujarek.
Ja jak wiecie plotek nie lubię, ale jak jakoś tak na wiosnę Ciesielska przed sklepem Róży Rychlik, czekając na podwędzaną pasztetową , głośno powiedziała, że wydaje swoją Scholastykę za mąż, to co byście wy sobie pomyśleli? No co?
Jasne, że to samo co ja. No więc niewiele myśląc powiedziałam na zebraniu koła gospodyń to, co mi wtedy przed sklepem do głowy przyszło. Ale niestety nie koniec na tym, bo powtórzyłam to potem wszystkim kobietom na spotkaniu kółka różańcowego. No i się zakotłowało. A może jeszcze gorzej. A przecież to nie były żadne plotki ! Jakby to plotki były, to Scholka już dawno by zległa, albo i przy kolebce siedziała.
A ja to wszystko z dużej troski i sąsiedzkiego starania, a i szczerego zainteresowania wtedy mówiłam i tyle. Scholastykę i jej matkę znam przecież od urodzenia , każdy ich krok śledzę przez lata całe, jak dobra i wierna sąsiadka. I jakby nie daj Boże co złego, to pierwsza bym na ratunek skoczyła. I już.

No, ale jakoś nic złego oprócz tego ślubu się nie przytrafiło, więc i skakać nie musiałam na szczęście, bo kulasy moje już nie te same co dawniej byli. I tyle. A młodzi żyją cicho o i szczęśliwie, mimo, że matka młodej co i raz jakieś tam jasnowidzenia miewa. Na szczęście nie ciurkiem.
Zapomniałabym nadmienić, że Scholastyka wyszła za mąż za najstarszego syna Penelopy i Ewarysta Małyszów, tych samych co to dziewięcioro dzieciaków spłodzili i jakoś żyją.

czwartek, 4 lutego 2010

Sąsiedzka potrzeba

Lukrecja Kondej kupiła sobie w Trombitach harfę. Podobno stała u jakichś staruszków na strychu od niepamiętnych czasów. Lukrecja nabyła instrument za przysłowiowe parę groszy, ale wydała sporo na jego renowację. Zapytacie i co z tego? A pytajcie! A ja wam chętnie odpowiem: NIC! No bo Lukrecja nie tyko, że nie umie grać na żadnym znanym mi instrumencie nie wyłączając grzebienia, ale ma taki wyczulony słuch jak Beethowen pod koniec życia. Ona kupiła te harfę po to, żeby postawić na niej doniczkę ze swoją ulubioną paprotką. I tyle.
Wprawdzie nasza dzielna bibliotekarka Basia Gizówna sugerowała wstawienie instrumentu do szkoły, jeśli nie do biblioteki właśnie, ale wystarczyło jedno spojrzenie Lukrecji, żeby Barbara zamilkła. A swoją drogą co by o starym Kalasantym Cichoszu nie gadać, to ten chłop ma rozum, nie jak zwykły chłop, ale jak mądra, wykształcona kobitka. Bo on od wielu już lat zachęca i wójta i radnych, żeby u nas muzeum instrumentów ludowych powstało. Przecież nie na darmo mamy wokół tak ciekawe i rzadko gdzie indziej słyszane nazwy geograficzne, prawda?
Ja tam nie mam w domu żadnego instrumentu oprócz fujarki mego ciotecznego prawnuka , ale ona z plastiku jest i prawie wcale nie piszczy. Ale są u nas takie co mają, wiem bo czasem do sąsiadów z wizytą, albo potrzebą sąsiedzką zaglądam. A Pani Jeżowa to nawet kilka ich ma, ale na żadnym nie gra, bo też u niej słuchu tyle co u mnie gracji. A co do potrzeby to nie jest ona w żadnym wypadku fizjologiczna, o nie! Nasze Fujarki wielkie nie są , to prawda, ale każdy mieszkaniec teraz u nas własną łazienkę ma i nie musi po wsi kibelka szukać. Co to to nie.
Jeśli zaś o sąsiedzkiej potrzebie mowa, to ta potrzeba różna może być. Np. jak ksiądz każe coś komuś przekazać byle szybko, albo na ten przykład, jak nagle się zwołuje zebranie koła gospodyń. Ale ostatnio to nagłych zebrań jakby mniej jest. I nie wiem sama, czy to wina zimy i zimowego przyodziewku , którego my baby sporo w te mrozy na siebie wkładamy, czy też tego, że nam życie leniwiej jakby płynie i nic nowego na razie się nie dzieje. No, ale tak dwa razy w miesiącu to się jednak spotkać trzeba, a nawet jak żadnych nowin na widoku nie ma, to zawsze jest co wspominać. Nie darmo w jednej wsi człowiek tyle już lat żyje, że i przyznać się czasem hadko.
Ja tam plotek nie lubię, ale jak już gadamy o potrzebie sąsiedzkiej, to nie da się nie wspomnieć o pomocy Wszegniewa Bezata, co to osiemnaście lat temu wpadł na moment do Blandyny Wojtasiak, żeby wykręcić żarówkę co to jej się stłukła w samiuśkiej oprawce. Żarówkę wykręcił elegancko nie powiem, że nie, ale na miejsce tej jednej spalonej i stłuczonej wkręca wciąż nowe i nowe i prawie z tej chałupy nie wychodzi. A wiecie co w tym wszystkim najgorsze jest ? A to, że i Blandynie i Wszegniewowi całkiem na dobre to wyszło. Chałupa zadbana, ogród jak z serialu telewizyjnego, no i piątka zdrowych dzieciaków. Tyle, że ślubu nie ma i wygląda to raczej zbyt nowocześnie, jak na nasze Fujarki. No to więc z tą sąsiedzką potrzebą to różnie widać jest.
I tyle.

wtorek, 2 lutego 2010

Konkurent

Właśnie się dowiedziałam , że do jednej z moich sąsiadek zaczął przychodzić wdowiec z Fujarek Skrajnych niejaki Jakubisiak Ziemowit. Niestety, o którą sąsiadę chodzi tego się na razie nie dowiedziałam i to mi prawdę mówiąc spokojny sen odbiera. No bo tak: z jednej strony, tej od zagajnika to stoi dom Pawłowskich. Oliwia niby wdowa jest, ale plociuch i papugaj, jakich mało. Bywa, że garów to i tydzień nie szoruje , bo na deszcz czeka, a jak już padać zacznie, to całą brudną zastawę koło zepsutej studni ustawia i czeka, aż się jej wszystko samo umyje. Syn jej bardziej o swój rower dba, daję słowo! Ja tam plotek nie lubię, ale z drugiej strony sąsiaduję z Ciesielskimi, a o tych to już w ogóle mówić nie warto. Bo ona to ani uszyć , ani haftować, ani nawet na drutach , czy na szydełku nic nie potrafi! Nawet szalików dzieciskom na zimę sama nie zrobi, po wszystko do sklepów lata i to w dodatku nie na butach, a pekaesem. Za grosz oszczędności. A mąż jej z kolei to stale u fryzjera siedzi i a to się ogoli, a to wąsy przystrzyże, a to brylantynę na czuprynę se kłaść każe. Za grosz oszczędności. Prawda! Toż Ciesielska ma swego własnego chłopa i wątpię, żeby na stare lata bigamistką się chciała zostać.
Na tyłach mego ogrodu tam gdzie mam krzaki czarnej porzeczki jest siedlisko naszego młodego posterunkowego Cichosza, prawnuka starej Cichoszowej. No, ale ten ożeniony nie za dawno z Ksantypą, co nam we Fujarkach kiosk prowadzi, taki w niej zakochany jeszcze, że zamiast w komisariacie, więcej czasu pod okienkiem spędza. Śmiejemy się często z Pawłowską z tego Fabrycego.
No, ale lepiej jak się młodzi kochają, niż jakby się mieli wyzywać i prać po buzi. Prawda?

Dziwicie się, że napisałam, że z Oliwią się śmiejemy? No cóż wprawdzie to plociuch , fleja i papugaj, ale najbliższa moja sąsiada. A sąsiadów szanować i poważać się należy, bo on tak bliski, że prawie jak swój. A swój to jak moi ojce gadali, gdy cię krzywda jakaś spotkać zechce „jak nie zapłacze, to bodaj się skrzywi“. I to jest moi drodzy prawda nad prawdami! A w dodatku ja do mojej Pawłowskiej sentyment jakiś dziki posiadam i tyle.
Jeśli zaś o Ziemowicie wspomniałam, to musi on do innej jakiejś baby przychodzi, co mnie do tej pory do głowy nie wpadła? Ale mówię wam to pod słowem i wierzcie, że dotrzymam,bo ja i tak się prędzej czy później wszystkiego dokumentnie dowiem i tak. A chociaż jak wiecie plotek nie lubię, to zaraz wam o tym opowiem. Niestety, ale jak się coś zaczęło to i dokończyć trzeba.
Pamiętam dawno, dawno temu obiecałam Wenicji Wendkowskiej , że jej małej wnuczce czapkę i szalik na szydełku udziergam. No, ale jak to zwykle bywa nie miałam czerwonej włóczki na paseczki i pomponiki. Powiedziałam Wenicji , żeby się postarała, i .... tyle. Co by nie gadać mała Anulda Wędkowska, w tym roku gimnazjum kończy, a zaczęty szalik gdzieś głęboko w mojej komorze leży. Może doczeka na następne pokolenie Wędkowskich? Kto wie. W każdym bądź razie mojej winy w tej sprawie nie ma i nikt rozsądny jej się tu nie dopatrzy. Nawet sejmowa komisja.
Teraz mi nagle do głowy weszło, że przecież Wenicja wdową jest już chyba ponad dziesięć lat, a nawet i blisko dwadzieścia, więc może do niej uderza w konkury Ziemowit Jakubisiak? Kto go tam wie? Przecież Wenicja też moją niedaleką sąsiadką jest. Tyle, że trochę bardziej na ukos.
Zaraz wezmę torebkę i pójdę na spacer pod dom Wędkowskiej pochodzić. A może lepiej najpierw tamtej włóczki poszukam i pójdę jej oddam? Jak myślicie? Może jej się na coś przyda? A co ma u mnie wieki leżeć i mole kusić?