Obserwatorzy

piątek, 31 lipca 2009

Telewizja

W Fujarkach, jak wam juz wczesniej mówiłam, to nie tylko zwykla siatkówki na dachach stoją, ale i róznego kalibru miski możecie sobie zobaczyć. Bo ludzie u nas strasznie na tę rozmaitą wiedzę pazerni są. A szczególnie to na wiedze o świecie. Nie powiem sporo młodych za te granice juz jeździ, i to nie tylko na zarobek , ale i tak bez szczególnej przyczyny. Ale jak komu już romantyzm nie tylko w głowie, ale i w kościach zagnieździł się, ten juz tylko w ekran oczyska wlepia i uszu nastawia , żeby potem wiedział, o czym to sąsiadki przy spożywczym stojąc, rozprawiają.
I jeszcze to wam powiem, że odkąd samoobrona zaczęła blokady na polnych drogach uskuteczniać, to my jakoś więcej za polityką jesteśmy. No, bo jak film jaki w telewizorze leci, to trzeba murem na kanapie siedzieć, żeby wątku nie zgubić, a i oczami wszystko śledzić trzeba. A politykę niekoniecznie. Można se i na drutach dziergać i z sasiadką o pogodzie pogadać i popatrzeć jak sąsiad na ławce odpoczywa po wczorajszym. Do domu wrócisz, telewizora chwilę posłuchasz i już wiesz kto z kim i po co. A i nauczyć sie sporo można . My też we Fujarkach i blokadę drogi zeszlej jesieni robiliśmy (nie pamiętam już w jakiej to sprawie było), i głodówke zakładaliśmy, a teraz szykujemy się do oflagowania pustego baraku po upadłej hurtowni chińskich podkoszulek, żeby w nim przedszkole językowe założyć. Jak to mówiła siostra teściowej Kalasantego Bezata, Destafia, że jak już na głowkę skakać się zdecydowałeś, to tylko na głęboką , a nie na płytką wodę.
I miała rację.

czwartek, 30 lipca 2009

Spadek

Wprawdzie żadnego porządnego okrągłego stołu to u nas nie ma (ten co dawniej stał u Krupków, to Adalberg w pijanym widzie zamienił onegdaj na wykałaczki), ale zabrałyśmy tę nerwuskę do domu Leśniakowej, bo u niej salon wielki (widzicie, nie żadna tam izba, tylko najprawdziwszy salon), to się wszystkie wygodnie mogłyśmy pomieścić. Rutkowska jej nawet szklankę wody podała, i to nie jakiejś tam sztucznie mineralizowanej, ale naszej najzdrowszej, prosto ze studni, z tej co to ją stryjeczny dziad starego Leśniaka jeszcze przed wojną polsko- bolszewicką, razem z ojcem Jehudy Lejba Polakiewicza wykopał. I kiedy już kobieta ze wszystkim odtajała, zaczęła mówić o tym co jej leży na sercu. Okazało się, że jej pierwszy mąż był synem przyrodniego brata księdza Michałowskiego, Mieszka, z którym pobrali się jako prawie nieletni i żyli ze sobą kilkanaście lat, wypełnionych ciągłymi kłótniami. I do rękoczynów też podobno często gęsto dochodziło. Kto kogo bił tego paniusia nie wspomniała, ale sądząc po jej posturze musiała niewąskie wciry brać (widać tylko w gębie mocna była biedactwo). A potem jak to w życiu bywa ona znalazła sobie kogoś drugiego, silniejszego i tak jakoś razem pozbyli się pana M. zostawiając jednak sobie na pamiątkę trójkę jego dzieci. I tak żyłoby sobie to nowe stadło spokojnie i zgodnie, nie w luksusie, ale i nie w nędzy do dzisiejszego dnia, gdyby nie pewna rozmowa, w której z zakamarków pamięci wydobyto naszego księżulka. I wówczas nowa głowa rodziny wymyśliła, że "dzieciom" się przecież coś po stryjecznym dziaduniu należy. Wiadomo, ze kto ma księdza w rodzie , tego bida nie ubodzie! Pomyśleli więc, że chyba ksiądz na siebie samego oszczędności życia nie wydał; a tu tymczasem młodzi bez gotówki, bez zawodu, bez roboty. Żyć się chce, nie wspominając już o jakiejś rozrywce ! I tak oto pani Danielita Michałowska do Fujarek po schedę po dalekim krewnym zjechała.
Nasze kobitki pewnie by tej niedoinformowanej biedaczce znowu na utapirowaną głowinę weszły, ale ja ją w obronę wzięłam. Postanowiłam, że do kościółka razem pójdziemy i tam jej pokażemy, co nasz ojczulek ze swoim groszem robił. No i tam dopiero wszyściutko zobaczyła : cudnej piękności drogę krzyżową, wyrzeźbioną przez prawdziwego góralskiego artystę, który ją pieczołowicie przez cały rok dłubał (pomieszkując w tym czasie w Multankach u szewca, Bożydara Jakubisiaka), posadzkę ze szlifowanego kamienia, odremontowaną chrzcielnicę, że już dębowych konfecjonałów nie wspomnę. Jakubisiakowie to uboga rodzina z trójką własnych dzieci i dwojgiem po siostrze Bożydara, więc księżulo płacił Hortensji, która pięknie haftowała, za ozdabianie kap i ornatów. I na to właśnie wydawał i wydał wszystkie pieniądze nasz ojczulek. Jeśli myślicie, że po tym wszystkim Danielita Michałowska wrzeszczała, tupała, groziła sądami, albo robiła jeszcze inne niewyobrażalne ekscesy, to jesteście moi drodzy ludźmi małej wiary i zwapniałego serca (nie wspominając już o wierze w ludzkie uczucia), albowiem była żona przyrodniego brata naszego nieżyjącego od lat proboszcza najpierw się rozpłakała, potem przeprosiła, jeszcze później wyściskała nas wszystkie razem i każdą z osobna, po czym obdarowana wielkim koszem słynnych węgierek z sadu Fryderyki Ciepielewskiej , odjechała w dal.

środa, 29 lipca 2009

Oracje

Proboszcz Kuśmierczyk, to bardzo dobry ksiądz. Stara się żeby kościół wyglądał coraz ładniej. Dwa lata temu zmieniliśmy ławki, teraz zbieramy na nowe witraże, a potem znowu na coś będziemy zbierać. Tak, ksiądz Sykstus jest naprawdę w porządku, a jednak my starsze parafianki z prawdziwą miłością wspominamy naszego nieżyjącego od kilku lat proboszcza. Bo ksiądz Michałowski był sercem naszych Fujarek. Wszystkich trzech. On żył dla ludzi, a ludzie starali się mu pomagać jak mogli, zwłaszcza w ostatnich latach. I choć odszedł do, jak to mówią lepszego świata, to czuwa nad nami z daleka. Księżulo mówił zawsze, że jesteśmy jego rodziną, jego dziećmi. O swoich krewnych nie wspominał nigdy, bo też i nikt go o nich nigdy nie zagadał. Ale tak jakoś w rok, czy dwa po śmierci staruszka zjawiła się u nas nikomu nie znana paniusia i oznajmiła, że przyjechała odzyskać spadek po zmarłym wuju. Powiedziała, że nazywa się Danielita Michałowska i jest byłą żoną bratanka księdza - Manfreda. Patrzyła przy tem na nas tak, jakbyśmy były nic niewartymi liszkami zżerającymi liście kapusty na ekologicznym polu Borkowskich. Patrzyła na nieśmiałą Gryzeldę, na zaskoczoną Dziewannę, a nawet na Laurencję Kisielińską, która tym razem zapomniała języka w gębie i nie rzuciła w babę żadnym celnym powiedzonkiem. Potem spojrzała na mnie. Wyobrażacie sobie ? Na mnie ! Co sobie myślała "ta babsztyla" przyjeżdżając do nas znienacka, rozglądając się tak, jakby stała na swoim własnym polu i patrząc na nas, fujarczańskie członkinie koła gospodyń tak, jakby stała na Oboju najwyższym szczycie Harmonijek, naszych rodzimych wzniesień. O nie, nawet się ta leleputa mierząca metr pięćdziesiąt w nazbyt wysokich obcasach, nie spodziewała (co ja mówię, nawet ja sama się tego nie spodziewałam), że mnie przypadnie ten zaszczyt i pokażę naszemu "gościowi" gdzie jest jego miejsce. Uśmiechacie się ? Tu nie ma nic do śmiechu. Chodzi o godność ! O godność i honor nie tylko nas kobit, ale naszej całej fujareckiej społeczności. Więc ja Annabella stając w obronie tej godności, tak objechałam tę paniusię używając samych kulturalnych inwektyw, że o mało jej dolna szczęka z zawiasów nie wypadła. Pewnie nigdy w tym swoim dalekim mieście nie słyszała jak można kląć, używając samych cenzuralnych słów i to prosto ze słownika poprawnej polszczyzny. A to było tak, że akurat pisałam pracę semestralną z polskiego dla Achimka Jekiela, który kończy właśnie samochodową zawodówkę i wybiera się do technikum. A trzeba było w tej pracy przedstawić swoją wersję rozprawy między trzema panami, no to ja to zrobiłam, tak jak trzeba grzecznie i ze słownikiem, żeby wszystkie "powszechnie" używane wyrażenia, na nasze przetłumaczyć. Paniusia najpierw zaniemówiła, potem poczerwieniała na twarzy i oblały ją takie poty, że zdjęła swój pomarańczowo cynobrowy kapelusik i zaczęła się nim wachlować. Robiła to jednak tak gwałtownie, aż seledynowa kokarda, która go przepasywała poleciała na dach kurnika Rutkowskich. Biedne kokoszki, jak one się wtedy wystraszyły, jak zaczęły gdakać! Podobno po tym zajściu przez miesiąc ani jednego jajka nie zniosły.
No, ale my mogłyśmy wreszcie zacząć spokojną rozmowę.

wtorek, 28 lipca 2009

Przekleństwo

W życiu to już tak jest, jednym się we wszystkim wiedzie, że aż jak to niektórzy mówią i kogut im jaja znosi, a drugiemu znowu tęgi wiatr w oczy. I choćby człowiek nie wiem co wymyślał, to sposobu na szczęście jeszcze nikomu się wymyśleć nie udało. Weźmy takiego Adalberga. Opój z niego tęgi, temu nikt nie zaprzeczy. Robić nie bardzo mu się chce, tego też się ukryć nie da. Do tego brzydki się z latami robi, jak nie przymierzając druga strona księżyca. Dlaczego druga ? Bo ja jej jeszcze na oczy nie widziałam, a do tej pierwszej już się zdążyłam przyzwyczaić, ot co. No i teraz czas nadszedł, żeby się zastanowić, czy on się taki przeklęty urodził, czy też to kara boska. Jak kara to za co ? Za to, że nie umiał się babie postawić, a ona w niecały tydzień po weselu bić go zaczęła, a po siedmiu latach do miasta uciekła ? Gnój jej w Fujarkach śmierdział, tak stale krzyczała, jak mężowi plechy patelnią u Cygana kupioną garbowała. Dużo jej tam śmierdział, jak ona nigdy progu chlewa nie przestąpiła, a dopóki jej własne dzieci w pieluchy robiły, to tylko Adalberga wołała, żeby maluchy sprawił. No i poszła w świat, z czwórką drobiazgu chłopinę zostawiła, tylko z okazji Dnia Kobiet życzenia mu przysyła. Dlaczego akurat wtedy tego nikt nie wie. Tak więc kara boska odpada. Pozostaje przekleństwo. I tu już nie ma śmichów - chichów. Przekleństwo to rzecz poważna, a nawet więcej. Jak byłam młodą dziewczyną to na własne oczy widziałam taką jedną przeklętą. Dobremu chłopcu ręki odmówiła, a ten się w wygódce obwiesił na śmierć. A przedtem kartkę napisał, że ją przeklina. No i dziewuchę złe dopadło, to ją trzęsło, to znowu puszczało. Sama raz świadkiem byłam jak się na podłodze wiła i piana jej z gęby szła. Niektórzy co prawda gadali, że to choroba, ale ja swoje wiem. No i dowód miałam namacalny, co mi go ciotka Kornelia dała : kawałek konopnego sznura, co to się na nim ten nieszczęśnik obwiesił. Oj długo ja ten sznur w kuferku trzymałam, na szczęście.
A znowu świekra mojej siostrzenicy opowiadała, że sama o mało co nie została przeklęta. Przez pomyłkę. Ja jak wiecie plotek nie lubię, ale tak całkiem dobrą jakąś plotką nie gardzę. A to co teraz wam powiem, od rodzonej siostry tej świekry słyszałam. Żadnej pomyłki nie było i babsko sobie na to przekleństwo własną, wredną i chytrą duszą oraz podłym charakterem zasłużyło, ot co! Kuzynka jej pokochała pierwszą miłością chłopaka z Trombitów Leopolda i pewno by za niego wyszła, gdyby nie ta właśnie świekra. Postanowiła ona sobie, że w ten, albo i w inny sposób chłopaka odbije i sama go do ołtarza poprowadzi. Jak sobie zaplanowała, tak i zrobiła. Ślub jeszcze w tym samym roku się odbył, a tamta porzucona biedaczka w strasznych męczarniach ten świat opuszczając, chciała świekrę przekląć, ale nie zdążyła, bo umarła. Nie, tym razem żadnego samobójstwa nie było. Dziewczyna normalnie, po bożemu ten ziemski padół opuściła. Po prostu najadła się niedojrzałych jabłek, popiła studzienną wodą i dostała skrętu kiszek, a że żadnego doktora wtedy blisko nie było to i o ratunku mowy być nie mogło. A tymczasem świekra mojej siostrzenicy tyle się Leopoldem nacieszyła, że dziecinę mu zdążyła powić. W trzy tygodnie po tym, jak świekra zległa, jej małżonek świat ten opuścił i ze swą pierwszą narzeczoną w zaświatach się połączył. Moja świętej pamięci babka zawsze mówiła, że jak niewinnemu, albo jeszcze lepiej niewinnej jakiejś źle się dzieje, to sprawiedliwość wtedy zwycięża.
Przeważnie.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Posagi

Ja tam plotek nie lubię, ale domyślam się dlaczego Ostachowicze starszemu wnukowi więcej miłości i starania (że o pieniążkach nie wspomnę ) dawali, a i dotąd co wszyscy widzą, dają. Nie ma co głową po próżnicy kręcić, bo nie tylko ja się tego domyślam, ale i cała wioska. A było to tak : jak się już Aronia ze swoim Apolinarym małżeńskim węzłem połączyła, a Euzebia była po słowie z Remigiuszem Kucharkiem, to Ostachowicze mogli ociupinę odetchnąć. No, bo popatrzcie tylko, co oni mogli tym swoim córkom w posagu dać ? Oj niewiele, niewiele, po jednej pierzynce, po dwie poduszczyny, a z żywego inwentarza to tylko po kilka kurek niosek i po trzy gęsi. Na więcej dziewczyniny liczyć nie mogły, bo w domu jeszcze trzy siostry na wiano czekały. Ale, że panny były, że się tak wyrażę nad podziw, to i los im się trafił galanty. Starszej trafił się gajowy, który żadnego posagu nie potrzebował, a młodszej pomocnik kowala, który posagu nie chciał. A uciechęśmy mieli wtedy, a mieli, bo jak się o tym Santorkowa dowiedziała, to mało jej szlag nie trafił. Kowalicha wiadomo, taka chytra, że i spod siebie by zjadła, ale co ją obchodziło, że Remigiusz wiana brać nie chciał ? Pewno uważała, że kto jej próg przekroczy to ma jej słuchać, jak ten biedny kowal, co mu tak podczas małżeńskiego pożycia dała w kość, że bladym świtem do kuźni leciał, czy to lato, czy zima. Wolał w żarze, uderzeń swego młota słuchać, niż gderania stale niezadowolonej i skrzywionej żonki. Myślę, że kowalicha tę swoją chytrość, to chyba z mlekiem matki wyssała, bo ona z domu jest Żórawska, a wszyscy starzy ludzie pamiętają, że i jej matka Konradyna i ciotki Narcyza i Wiktoryna znane były ze swej chytrości hen za granicami województwa. Ale o tym opowiem jak znajdę chwilkę wolnego czasu. A jeśli chodzi o Ostachowiczów, to nie dane im było odpocząć, bo jakoś tak po Świętym Janie trzecia z kolei Inocenta oznajmiła rodzicom, że poczuła wolę bożą, kocha Albina Jekiela z wzajemnością i czekać długo nie może, bo ludziska zaczną gadać. Dziewannę tak to trzepnęło, że przeleżała w łóżku przez trzy tygodnie, a Rocho jak normalnie na gorzałkę nawet patrzeć nie mógł, bo od razu trzęsionki dostawał, tak tym razem przykleił się do kieliszka na cały tydzień. Ale czy taka siwucha na prawdziwe zmartwienie może pomóc ? Zresztą zmartwienie zmartwieniem, a i tak na Piotra i Pawła, bez żadnej pompy i bez białego welonu ( na to się już Dziewanna zgodzić nie mogła ), ale za to przy złotym słonku Inka i Albin ślubowali sobie miłość aż po grób. Tylko tyle dobrego Ostachowiczów wtedy spotkało, że i tym razem obyło się bez posagu. U Jekielów gospodarka duża, w oborze i chlewiku ogonów pełno, a starzy oprócz Albina więcej dzieci nie mieli. Okrutnie się więc cieszyli, że się im synalek o następcę migiem postarał. Troszkę ten Albin ociężały jest (chodził wprawdzie tylko do podstawówki, ale za to całe dziesięć lat ), Ince to jednak nie przeszkadza, mówi, że powolnym chłopem lepiej się kieruje, bo wędzidła nie gryzie i krótkie lejce mu nie wadzą. A Joachim pierwszym wnukiem został, nie z powodu miłości dziadków, tylko starowności swoich rodziców. I tyle.

niedziela, 26 lipca 2009

Achim

Powiem wam moi drodzy, że do żywizny, to moi krajanie serca mają, a mają Czy to będzie szczeniak, czy też słoń, to nikomu z mieszkańców Fujarek nie robi żadnej różnicy. Nad każdym się pochylą, lub podniosą na niego wzrok. Jeśli nawet nie pogłaszczą, to chociaż uszczypną, ale obojętnie to nikt nie przejdzie. Powiecie, że zapomniałam o Safonie ? Nie zapomniałam, ale ona te indyczki napycha tylko raz w roku, a to chyba można wybaczyć. Jeśli zaś chodzi o Adalberga, to pijak z niego okrutny i ukryć się tego nie da, bo jak go ktoś z naszych ludzi zobaczy trzeźwego, to potem jest o czym gadać przez kilka dni. Ale, że kopnął psa, to zdarzyło mu się raz w życiu. Nigdy przedtem, ani nigdy potem takie coś nie miało miejsca. Możecie mi wierzyć. Annabela nigdy nie kłamie, a jak już ją co przymusi to woli zachorować.
Nawet schronisko dla tych biednych bydlątek mamy, ot co ! Tak samo zresztą jest i z dzieciarnią( nie nie ochronki u nas nie ma, bo i po co!). I to wcale nie o to chodzi, że sporo drobiazgu przeszło ostatnio przez ręce Adolfiny Kisling i księdza Sykstusa. Dzieciska się u nas rodzą to fakt. Sporo ich mimo, że wcale lekcej się nam obecnie nie żyje. Życie jakie jest każdy co dzień widzi sam i nie ma o czym gadać. Ale chyba w całym powiecie nikt tak dzieciaków nie szanuje, jak ludzie z Fujarek. Jeszcze się nie zdarzyło (przynajmniej ja o tym nie wiem ), żeby któraś z trzech pracujących w naszej szkole nauczycielek, którego zwymyślała, albo i przetrzepała. Tak samo zresztą i nasz dyrektor Kordek. Raz tylko pamiętam nie strzymał, a było to dawno i delikwentem był mały Achim. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że Joachim Jekiel to było prawdziwe półdiablę. Kiedy komu gęsi z zagródki uciekły- to Achimek ; gdy Książkową ktoś w jej własnym sklepie zamknął - to Achimek , nawet jak ktoś proboszczowi brewiarz podprowadził to nasz posterunkowy poszedł prosto do Ostachowiczów. Albowiem wszystkim u nas wiadomo, że matka wrzeszczała na chłopaka od rana do nocy, ojciec nie jedną rózgę na jego grzbiecie połamał. Oboje chcieli dobrze. To babka Dziewanna, choć zdawałoby się kobieta rozsądna i stateczna, co niejednemu z nas swoimi ziółkami do zdrowia dojść pozwoliła, jakąś dziwną i głupią miłością do starszego wnuka zapałała. Dziadek zresztą nie był dużo mądrzejszy. Oboje chłopaka przed rodzicami bronili. To do Ostachowiczów pisała uwagi wychowawczyni klasy, do dziadków szedł rozeźlony Gałkowski jak mu raz Achim łopatę w świeżym grobie zakopał. Nic więc dziwnego, że i księżowską zgubę posterunkowy znalazł u Rocha. A najlepsze z tego wszystkiego było to, że brewiarz leżał w skrzynce z narzędziami, zamknięty na klucz, a klucz miał Roch w kieszeni odświętnych spodni. I to przesądziło sprawę, bo jak już Cichosz "zaginiony przedmiot" odnalazł, to został się za idola małego Jekiela. Ani rodzice, ani szkoła nic nie wskórali. Możecie mi nie wierzyć ale od tego czasu (choć parę ładnych lat od tego przypadku minęło), Joachima jakby kto zaczarował. A i to wam powiem co sam chłopak gada, że jak już samochodówkę skończy, to do policyjnej szkoły pójdzie.
A ja już sama nie wiem, czy to dobrze, czy źle ?

piątek, 24 lipca 2009

Henryś

Jak już mówię o Joli, to nie sposób nie opowiedzieć o bysiu księdza Michałowskiego, Henrysiu. A było to tak: jakoś tak na rok przed śmiercią ksiądz Wyszomir mimo, że już kiepsko biedaczyna łaził, zdążył na czas, żeby wujenkę Augusty Santorkowej nieboszczkę Serdiukową wysłać na tamten świat, tak jak należy. No i Santorkowa z tej wielkiej wdzięczności dała księżulkowi (zamiast pieniędzy oczywiście!) kilkudniowego byczka. Krowa przy wycieleniu padła i cielaka, bez odpowiedniej opieki też czekał ten sam los (Santorkowa zawsze była chytra jak nie przymierzając moja świekra), więc się go szybko pozbyła. Potem w półgodziny całą wieś obleciała i opowiedziała jaki to wspaniały podarek ofiarowała naszemu proboszczowi. Staruszek tylko kiwał głową, no i za cumelkiem zaczął się rozglądać, żeby zwierzątko kopytek w niemowlęctwie nie wyciągnęło. Codziennie do komóreczki, która przy świetlicy parafialnej stoi sznureczkiem przychodziły dzieci. Zaraz po lekcji biegły z garściami pełnymi, a to siana, a to trawy, albo tylko po to, żeby popatrzeć. I to one właśnie byczego oseska nazwały Henrysiem. A Henryś mimo złych prognoz Santorkowej rósł jak na drożdżach. Wcale nie był podobny do książkowego byczka Fernando, o nie ! Henryś wypuszczony na łączkę za plebanią od razu pokazał, że jest prawdziwym bykiem. Ksiądz Wyszomir nazywał go czasami " Henryk VIII", bo szczególnie groźnie parskał jak drogą przechodziły młode kobiety. I przez kobiety właśnie musiał Henryś Fujarki opuścić.
A było to tak: tuż przed gromniczną nasz świętej pamięci księżulo wypuścił Henrysia , żeby sobie po śniegu pobrykał, a sam oparł się o ogrodzenie i w niebo patrząc kazanie sobie układał. A było to we wtorek, w dzień targowy. Tak gdzieś koło południa kobiety zwykle wracają z bazaru. Rychlikowa niosła trzy nioski czubatki, które właśnie kupiła, Wacikowska dwie kopy jaj, których nie sprzedała, a Makulska to ani nic nie kupiła, ani nie sprzedała tylko tak sobie poszła, żeby tym dwóm potowarzyszyć, a że akurat jej synowa robiła wielkie poświąteczne pranie, więc Rozalinda ciągnęła na sankach swoich dwóch wnuków. I jak już koło księżowskiego ogrodzenia przechodziły Henryś nagle ni z tego, ni z owego szału dostał. Ludzie! Co się wtedy działo, tego i opisać się nie da. Mnie tam wprawdzie nie było, bo akurat u Inocenty stawiałam bańki jej najstarszemu, Joachimowi, co to wpadł do przerębla przy starym młynie; ale co wiem, to wam opowiem. Płot proboszcza był mocny, bo tego to już pilnował nasz majster klepka Zachariasz Wacikowski, ten sam, który do dziś dnia nosi nad księdzem baldachim podczas procesji.
Jest takie przysłowie o dzbanie i uchu, u nas ono pasuje jak ulał. Henryś w jednej sekundzie stał się groźnym buhajem i z płota zostały się tylko drzazgi. Baby oszalały ze strachu i zaczęły gnać drogą w dół, prosto na kiosk przy posterunku. Nie będę się więcej rozwodzić i w niepewności was trzymać. Gdy już jako tako do siebie doszły to okazało się, że Rychlikowa dojechała na saneczkach aż do stawu Dyrektorki, Wacikowska miała w koszu jednego dzieciaka, dwa tygodniki i plik "Gazety Niecodziennej", Makulska zaś młodszego wnuka, trzy ocalałe jajka i zgrzewkę proszku do prania "Brudas". Co się stało z nioskami, tego nikt do dziś dnia nie wie. Ja co prawda miałam swoje domysły (nawet mogłabym powiedzieć gdzie piórka rabe potem widziałam ), ale ja przecież jak wiecie plotek nie lubię.

Dość powiedzieć, że po tym zdarzeniu ksiądz musiał Henrysia sprzedać i to w dalekie strony, bo aż do Burczybasów Niedużych.
Dla świętego spokoju.

czwartek, 23 lipca 2009

Indyczki

I jeszcze słóweczko o Safonie. Otóż ma ona na swoim podwórku niedużą obórkę, w której kiedyś jej matka krówki hodowała. Na mleko. Krówek dawno już nie ma, matki Safony też, ale obórka jakimś cudem się ostała i teraz w niej indyczki się tuczą. Na mięso. Bogiem, a prawdą to tak całkiem same to one się nie tuczą. Safona to robi. Orzechami. Wstyd nawet o tym opowiadać i nie każdemu o tym mówię, ale ona żeby zarobić na gwiazdkowe prezenty dla wnuczek, co roku na jesieni pcha w te biedne ptaszyska włoskie orzechy !
Ja tam plotek nie lubię, ani donosów nie piszę, ale moi drodzy czy to jest do pomyślenia? Jak się przechodzi koło obórki Buziaków to gulgot tych nieszczęsnych skazańców doprowadza wrażliwego człowieka o ból sumienia. Jak się jeszcze pomyśli, że one te orzechy muszą łykać w całości ! Co kulicie się z obrzydzenia ? A kulcie się, kulcie może ktoś to wreszcie przerwie ! Mnie to wiecie czasami tak to sumienie boli, że strach. Bo na inne bóle to każdy jakieś tam lekarstwo znajdzie, doktorzy po to są, żeby leczyć. Ale pokażcie mi takiego, który pomoże na ból sumienia. Jak kiedyś w Fujarkach Mszalnych pijany Adalberg Krupka uderzył psa, bo ten tak na niego ujadał, aż obudził pół wioski ; to te pół wioski, po przetarciu oczu o mało nie rzuciło się na chłopa, który ze strachu wytrzeźwiał i przez kolejne czternaście dni nawet gardła nie wypłukał. I co na to powiecie ? Czasem wrzask ma większą siłę od esperalu. Nawet myślałam, żeby może zebrać kupę ludzi i powrzeszczeć pod domem Safony ? Nie łudźcie się, w domu Buziaków się nie przelewa, ale prezenty gwiazdkowe są u nich jak u królowej angielskiej. I na to nikt nic nie poradzi. Obie, Safona i jej córka Kleite rozpuszczają te swoje "kruszynki" jak dziadowskie bicze. Ja uważam tylko proste, dobrze brzmiące imiona i z takich właśnie nasza gmina słynie w całym województwie. Ale ich rodzina, to już ździebko przesadziła , imiona ich dziewczynek Irana i Megara wcale nie są swojskie. I to jeszcze dodam, że nazywać "kruszynkami" blisko trzypudowe sześcio- i siedmiolatkę to spora przesada, żeby nie powiedzieć nadwaga! Ja jak wiecie od plotek zawsze z daleka, ale i to wam powiem, że jak na te pyzy patrzę, to mi się zaraz przypomina Jola maciora Figlewicza.
Wiem, że grzeszę >

środa, 22 lipca 2009

Dyrektorka

Jeszcze wam moi drodzy nie mówiłam o małej chałupince pod lasem, pamiętnej z tego, że w niej właśnie stara Cichoszowa, gdy ją mąż za kurzenie fajki z domu wygonił, stworzyła zwykłym, małym kozikiem jedyne dzieło swego życia - drewnianą rzeźbę świątka z lulką w garści (w mieście pewno zrobiono by tam izbę pamięci, ale nam do miasta daleko). Otóż, w tej właśnie chałupinie pomieszkuje Dyrektorka. A było to tak : tego samego roku, w którym przyszły na świat bliźniaki Barczaków, Jan Kordek był dwanaście dni na jakimsiść szkoleniu w samej stolicy. Jak on teraz tę szkolną reformę wprowadza, to co i raz na różne szkolenia uczęszczać musi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, jedzie, to i wraca, ale tym razem było inaczej. Tym razem Jan nie wrócił sam, ale z kobietą. Ja tam plotek nie lubię, ale gdy się ta wiadomość rozeszła, to we wszystkich trzech Fujarkach huczało jak w tartaku Żegoty Białobrzeskiego, kiedy zaczyna się okorowywanie pni stuletnich sosen. Każdy chciał wiedzieć co to za jedna, po co przyjechała. Tak, wiedzieć chciał każdy, ale dobrze poinformowanej osoby nie było ! Ludzie, takie coś zdarzyło się w Fujarkach pierwszy raz! Wyobraźcie tylko sobie : coś się dzieje, chcemy wiedzieć co, nie ma kogo spytać ! Ja jak wiecie plotek nie lubię, ale wcale mi się wtedy nie chciało chodzić na spotkania koła gospodyń. Bo i po co ? Przecież dobrze wiedziałam jak by to było; wszystkie wybałuszałyby na mnie oczyska, a ja co ? Musiałam wybierać: albo kompletna kompromitacja, albo łgarstwo. A ponieważ to akurat w poście było, wybrałam trzecie wyjście. Zachorowałam. Przypadłość była nie groźna, ale zaraźliwa. Okazuje się, że wybór był trafny, bo już po dwóch dniach to do mnie zaczęły dochodzić strzępy wiadomości . Po pierwsze okazało się, że przyjezdna nie była młoda, ba była sporo od Kordka starsza. Po drugie Jan bez żadnej krępacji, prosto z pekaesu zaprowadził ją do własnego domu, gdzie była akurat nie tylko jego żona i dzieci, ale i teściowa Klementyna. Po trzecie po obiedzie cała rodzina udała się na spacer w stronę zarośniętego sitowiem stawu, tego w pobliżu brzozowego lasu. Wszyscy mieszkańcy Fujarek mogli z daleka i z bliska obejrzeć sobie ową damulkę. A jak już ją sobie obejrzeli, to okazało się, że kobiecinka jest : niziutka, bo Kordkowi sięga do pachy; sympatyczna, bo odpowiedziała Maciaszowej "dzień dobry" i spokojna, bo jak wdepnęła w gęsie gówienko to ani nie krzyknęła, ani nawet się nie skrzywiła, tylko sobie tup, tup w trawkę odeszła i obcasy o nią wytarła. Takie i tym podobne opowiastki słyszałam przez kilka dni mojej niemocy. No i wtedy zdecydowałam, że czas wyzdrowieć, bo jeszcze trochę, a fujareckie dzieci tę miastową mamzelę o autografy zaczną prosić. Trzeba trafu, że pierwsze kroki do sklepu skierowałam, bo mi akurat liście laurowe wyszły. I kogo tam spotkałam, jak myślicie ? Paniusię od Kordków. Jeszcze wtedy nie wiedziałam kim ona jest. Od razu się najeżyłam, bo od początku wiedziałam, że nie będę jej lubić. Ale kobieta owa pierwsza do mnie zagadała, gdy przytrzymywała mi siatkę jak wkładałam do niej buraki (po co je kupowałam nie wiem, bo obrodziły mi tamtego roku jak nigdy), no i pochwaliła mój nowy sweter . Gdyby nie ten sweter! Co mnie głupią podkusiło, żeby go wtedy włożyć do dziś nie wiem. Jak sobie kupię jakiś ciuszek (a nie robię tego tak często jak bym chciała), to najpierw wkładam go w niedzielę, do kościoła, a tego dnia był wtorek, a może nawet piątek! I wyobraźcie sobie, że jej się właśnie ten mój żółto-zielony sweterek podobał, a podobał. No i jakoś tak zanim się obejrzałam, a okazało się, że ona jest całkiem, całkiem, a poza tym wydała mi się jakaś taka swoja, fujarecka, jakbym ją od dawna znała. I jak tylko spotkałyśmy się na naszym zebraniu, to od razu wyłożyłam babom swoje racje bez ogródek. Powiedziałam im, żeby nie czepiały się kobiety jak paproch do ślubnego garnituru, bo to nie po bożemu. Co z tego, że jej nie znamy? Czy któraś z nas zna osobiście Mela Gibsona ? Nie, a przecież jeszcze pół roku temu prawie wszystkie chciały, żeby nasze koło gospodyń nosiło jego imię. Wszystkie przysięgały, że go uwielbiają, i że mu dobrze patrzy z oczu. A jak co do czego doszło i trzeba było do człowieka list wysłać ( postanowiłyśmy, że wszystko ma być legalne jak nie przymierzając nasza zeszłoroczna blokada drogi ), to się okazało, że adresu nikt nie zna, nawet wspomniana już Klementyna Borkowska, która wynajmuje pokoje ludziom z wielkich miast i wie od nich takie różne ciekawostki, że czasem nawet słuchać wstyd! I jeszcze to wam moi drodzy powiem, że tak nawijałam, a nawijałam, żadnej do słowa dojść nie dając, że w końcu wszystkie przekonałam. Ale nie do końca! Wyobraźcie sobie, że ta nasza małomówna członkini, co to jak powie trzy zdania w tygodniu poprzedzającym adwent, to wyczerpie swój limit aż do przednówka, że właśnie ona doprowadzi do tego, że wszystkim babom naraz głos zabierze? Bo nagle Gryzelda Barczakowa, tym swoim cichym, ale wyrazistym głosem powiedziała wyraźnie, że Kordek pomoże tej tam kobiecie naprawić chałupinę pod lasem, w której ona w lecie będzie pomieszkiwać. A jak wszystkieśmy na raz zaniemówiły Gryzunia od niechcenia dodała, że ona jest Dyrektorką. Dyrektorka??? U nas, w stareńkiej chałupie nad stawem, latem pomieszkiwać będzie?! Od czego ona tą dyrektorką jest, to już moi drodzy nie takie ważne, grunt, że jakąś tam władzę gdzieś w wielkim świecie piastuje. Przyznam się wam, że nie od razu w to wszystko uwierzyłam. Bo powiedzcie sami widzicie kogoś, kto chodzi po wsi w wycieruchach i przydeptanych pepegach, wieczorami na pozieleniałym od mchu pniu padłego jawora siada i ruskie piosneczki nuci... i co? Wierzycie, że to Dyrektorka ? No widzicie ! Ja też nie od razu uwierzyłam, chciałam coś gadać, ale tylko gulgotałam cicho jak indyczki Safony Ciesielskiej. Ludzie! Toż każda bajka musi mieć swoje granice.

Cóż, ta jedna, jedyna widać nie miała !

wtorek, 21 lipca 2009

Co mają włosy do rządzenia?

Podobno, któregoś dnia nasze chłopy ustaliły na swoim cotygodniowym zebraniu OSP, że czas wziąć wreszcie władzę we własne ręce. A że u nas w Fujarkach jakoś źle się nie dzieje , robota dzięki Bogu jaka taka jest, nikt głodny po wsi nie chodzi ( chyba, że mu się nie chce wejść do świronka z nożem i chleba ukroić ), to postanowili, że na razie będzie to władza we własnej zagrodzie.
Wiadomo, jak w głowie zaszumi, to każdy i wojewodą chciałby zostać. A mówię o tym dlatego, że jak wracałam wieczorem od Gałkowskiej, to widziałam Junonę z Ksawerym jak się ze sobą pod płotem żegnali. I to wam powiem, że nawet ślepy gołym okiem widzi jak ta dziewczyna Ksawusiem rządzi. Ot, do zapowiedzi jeszcze daleko, a już chłopak robi wszystko czego ona zażąda. Na ten przykład weźmy włosy : miał je Ksawery najdłuższe w calutkiej gminie. Nosił je przeważnie rozpuszczone, a gdy wiatr po świecie hulał, to zaraz zaczynał z nimi zabawę. Gdybyście tak szli akurat drogą, to zobaczylibyście nie zwykłego człowieka, ale wyrwaną z korzeniami starą rosochatą wierzbę, co rośnie na miedzy dzielącej pola Idziego Więckiewicza i Napoleona Salwowskiego. Tylko w niedzielę, jak Ksawek do kościoła szedł, to sobie tę swoja plerezę w warkocz zaplatał, bo by go ksiądz Sykstus do środka nie wpuścił. Na próżno matka prosiła, żeby tę swoją strzechę choć o połowę skrócił, na próżno ojciec groził, że w nocy mu te kołtuny do goła zetnie. Kończyło się na tym, że chłopak kilka nocek w stodole przesypiał, aż staruszkom nie przeszło. A potem wszystko wracało do normy, aż do następnego razu. I tylko Ksantypa Cichosz żona naszego posterunkowego, co ma kiosk obok komisariatu, to tylko ona była z tego wszystkiego zadowolona. Bo co by o włosach Ksawerego Kozłowskiego nie mówić, to jednego powiedzieć nie można było : że są brudne. Co to, to nie. Wykupywał on wszystkie szampony jakie tylko w telewizyjnej reklamie zobaczył i prał te swoje loki co drugi dzień. Terencjusz Maciasz z żoną Teodozja przechodzili kiedyś latem koło płotu Kozłowskich i co zobaczyli ? Ciemnobrazowa przędzę, która się na nim suszyła. Maciaszowej spodobał się jej kolor, miała nawet chęć Kozłowska spytać, gdzie taką ładną farbę kupiła. Ale Maciaszowa nie byłaby Maciaszową, gdyby owej przędzy w ręce nie wzięła, nie pomacała. Musiała wtedy nieźle szarpnąć, bo Ksawery, który siedzac pod płotem włosy sobie na słonku suszył zawył jak nasza strażacka syrena, oczywiście jak jeszcze działała !

No więc teraz tylko pomyślcie, co dziewczyna może z chłopakiem zrobić ! Ksawery obciął hodowane przez tyle lat włosy. Akurat razem z Fruzią Przyborkowa wracałyśmy od chorej na grypę Loretty, a tu naprzeciw nas idzie jakiś mężczyzna. Myślałyśmy, że to jakiś ekoturysta od Klemy Borkowskiej idzie oglądać emaliowane pokrywki Lengiewicza. Dopiero jak się z nami zrównał i "dzień dobry" ze śmiechem zawołał, tośmy obie z Fruzią gębusie rozwarły jak ksiądz proboszcz wrota w wielkanocna niedzielę. Bo wyobraźcie sobie miałyśmy oto przed sobą ostrzyżonego Ksawusia ! Powiedziałam ostrzyżonego ? A gdzie tam ! Ksawery Kozłowski był ogolony na zero, jak brat mojego starego Walencjusz, gdy go milicja jeszcze w stanie wojennym do swojego "salonu fryzjerskiego" zabrała, bo po godzinie milicyjnej na piwko do kumpla biegł. Wtedy też obie żeśmy zobaczyły, że przed nami nie chłopak, a mężczyzna stoi. I to w sile wieku. Popatrzcie tylko dobrzy ludzie, matka prosiła , więcej , błagała ! I to nie raz, nie dwa, ale lata całe ! Ojciec groził, nożyce ostrzył i w nocy po cichaczu do stodoły chodził, żeby syna jak ochwaconego ogiera derką nakryć. Ksiądz palcem przed nosem wygrażał . I nic. Aż nagle dziewczyna, z którą jeszcze niedawno po łąkach biegał i w stogu siana baraszkował, dziewczyna, w której nagle zobaczył kobietę, radę mu dała. Czy to nie jest prawdziwe życie ? Ja Annabella mówię wam, że jest. A więc moi drodzy, jeśli Junona sobie z chłopem tak szybko i sprawnie poradziła to znak, że my kobiety z Fujarek możemy naszym chłopom spokojnie pozwolić, żeby tę władzę w swoje własne ręce wzięli. Niech trochę porządzą, niech na własnej skórze poczują co to znaczy, jak na rampę wagon z węglem przed zimą, na czas nie dojedzie. Jak nie ma za co pomalować w szkole lamperii, bo malarz by się i znalazł, ale ani grosza na farbę nie ma. Ciekawe jak im pójdzie , gdy zechcą poinformować nasza bibliotekarkę Krysię Gizównę, że pieniędzy na kupno nowych książek nie będzie, bo trzeba na porodówce dziurę w dachu załatać. Ba, nawet na prenumeratę jej ulubionego kwartalnika " Kultura w twojej gminie" nie wystarczy. Już widzę jak się kłaniają panu staroście Hektorowi Pawińskiemu prosząc go o dotacje na zimowe opony do naszego strażackiego Żuka. A my kobiety będziemy cichutko stały z boku. Do czasu ! Bo kiedy chłopom już rączyny od tego dźwigania władzy całkiem i ze wszystkim ścierpną, to my wtedy do przodu i ich od tego ciężaru łaskawie uwolnimy. Niech znają nasze dobre i wrażliwe serca, które przecież biją tylko dla nich !

Calutki świat żyje złudzeniami, to i nasze fujareckie chłopy też mogą.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Grunt to dobry fach w ręku

Malwina posługiwała u księdza Sykstusa bardzo krótko, a było to wtedy,gdy jego brat Kalikst żenił się z druga z kolei córką Ostachowiczów Klaudyną. Nasz proboszcz był zadowolony z wyboru brata, bo dziewczyna była ładna, wesoła, no i miała fach w ręku. Nawet nie kręcił nosem, że wiana żadnego nie było; przecież dobrze wiedział, że jej ojce majątku się nie dorobili, no i że w domu zostały jeszcze dwie panny w kolejce do ślubowania. No i właśnie wtedy, gdy ksiądz siedział sobie cichutko w kancelarii nad papierami usłyszał jak Malwina Piotrowska gadała do żony Serwacego Rutkowskiego tego, który jest u nas za organistę, że młoda Ostachowiczówna nie jest biodrzasta i pewno więcej jak troje dzieci nie urodzi. Jak to ksiądz usłyszał to tak popędził obu kota, że gnały przez wieś jak do pożaru. Potem organiścina wyjechała na trochę do siostry, do miasta, żeby przeczekać, aż sprawa przyschnie, a Piotrowska na trochę dłużej, do brata. Ale gdy już Malwina do Fujarek wróciła, to ciepłe miejsce na plebani było zajęte, bo rządziła tam dobrze już zadomowiona Telimena Chałupczyńska.
Tymczasem młodzi Kuśmierczykowie żyją sobie jak u Pana Boga za piecem, Kalikst tak pięknie gra na fagocie, że aż strach, a Dynka, która skończyła w Organach trzy kursy i urodziła w międzyczasie trzy dziewuszki i synka Kalasantego, też nieźle zarabia. Matka Dyny, Dziewanna (znana we wszystkich trzech Fujarkach zielarka) to niespotykanie przewidująca kobieta, dała ona wykształcenie wszystkim swoim córkom. Najstarsza Aronia skończyła kurs repasacji pończoch, Klaudyna dwa kursy owerloku i jeden koronkarstwa, Euzebia jest dyplomowana kucharka, Inocenta zielarką jak matka, a najmłodsza Zefka, ta od spleśniałej kapusty z wyróżnieniem ukończyła kurs foliowania dokumentów.
Powiem wam, że nie wszystkie nasze kobiety są takie przewidujące, no i dbające o przyszłość swego potomstwa. Weźmy na ten przykład Leonię Kurek. Sama skończyła szkołę fryzjerską, mąż też ma fach i zarobki, że tylko pozazdrościć, a ich jedynak Filon, chociaż uczy się już tyle lat, to do tej pory nie ma konkretnego zawodu! A Leonia jeszcze go broni, że ma stypendium naukowe, wysokie średnie i będzie "kimś". Jakoś tak po nowym roku, jakeśmy w naszym kole szykowały się do robienia kraszanek, stara Leśniakowa nie wytrzymała i wyrąbała Kurkowej prosto w oczy, że byłoby lepiej, gdyby Filon ( zdrobniale zwany Filemonem) zamiast stypy szykował się do wesela, zamiast średniej wybrał jakaś wysoką, a bycie kimś zastąpił czymś. No i w ogóle jak dzieciak może sam zdecydować jaki zawód ma wybrać??? Tyle lat po cudzych kątach się tuła, to już ojciec dawno powinien sie wtrącić i mu pomóc. Drugi na jego miejscu dawno by dziecku łopatę w ręce wsadził, ale Kostek prędzej nam wszystkim groby wykopie, niż synowi fach swój przekaże. Stara Leśniakowa, mimo, że własnych dzieci się nie dochowała, a może właśnie dlatego traktuje cała fujarecką młódź jak swoja własna progeniturę. Pochwali kogo trzeba, a komu się należy wygawor, ten go z pewnością dostanie i to nie wąski. Ale muszę przyznać, że i "dzieciaki" są za nią jak za rodzoną. Nikt jej nigdy złego słowa nie powiedział, a nawet największy pyskacz, jak na ten przykład syn wozaka Junoszy Kozłowskiego Ksawery, który pół dnia w pubie z kuflem piwa siedzi, gdy Leśniaczki wygaworów słucha, to łeb nisko spuszcza.
Ja tam plotek nie lubię, ale swoje wiem. Ksawuś nie dla piwa, ale dla młodej Junony Gałkowskiej w tej knajpie siedzi. Chłopak trzydziestki dobiega to i wolę bożą poczuł.

niedziela, 19 lipca 2009

Historyczna prawda

Teraz sobie przypomniałam, że mi kiedyś matka opowiadała o teściowej Loretty Prokopowicz, Eryce, która pojechała do sanatorium, żeby chore nerki podleczyć. Prawdę mówiąc, ja tam w te chore nerki to za bardzo nie wierzę , moje w dużo gorszym stanie są, a jeszcze nie widziałam sanatorium jak żyję. Lorka mieszkała tam w jednym pokoju z trzema miłymi paniami, no i jak to baby gadały sobie przed snem o tym, co im ślina na język przyniosła. O czym mówiły tamte trzy, to nieważne. Dość, że im Eryka o Fujarkach mówiła, a że chciała swoje nowe znajome rozweselić, to wybierała co pikantniejsze i śmieszniejsze historyjki. Nawet do dziś dnia nie wiadomo, czy wszystkie one były prawdziwe. Ale to teraz nie ważne. Dość, że jakiś czas po powrocie Eryki okazało się, że jedną z tych kuracjuszek była Kunegunda Piotrowska, bratanica Malwiny ( tej samej, co to kiedyś posługiwała u księdza ), no i owa Kundzia o wszystkim do swojej ciotki w liście napisała. Ja tam jak wiecie plotek nie lubię, więc jakbym na jej miejscu była to bym nawet pary z gęby nie puściła! Bo i po co? Po co gdzieś tam w świecie, obce ludzie mają się z naszych Fujarczan podśmiewać? No różne rzeczy o mnie można gadać , ale żeby taką porute se robić? Co to to nie.

A to co Wam tu czasem gadam, to nie dla podśmiechujek jakichś, tylko dla szczerej historycznej prawdy i tyle!

sobota, 18 lipca 2009

Kiszenie

Ledwo lato się kończy, a tu jesień zaczyna stawiać pierwsze kroki, a wtedy my tu w Fujarkach szykujemy się do naszego dorocznego rytuału, czyli kiszenia kapusty. Oj, rwetes wtedy u nas, że hej ! My baby wybieramy, co cięższe i twardsze „kamienne głowy", dzieciaki kapuścianych głąbów doczekać się nie mogą, a chłopy już skarpety ściągają, żeby kulasy zacząć moczyć. Wiadomo przecież, że najlepiej zimę przetrzymuje kapusta deptana. Najmłodsza córka Dziewanny i Rocha Ostachowiczów ( ci, to szczęście mają; wszystkie pięć w odstępie trzech lat za mąż wydali; i prawie wszystkie bez wielkiego posagu! ), ta co to przez całe dnie przed telewizorem siedzi i każdziutkie słówko z tych wszystkich seriali na pamięć zna, zaczęła nas pouczać, że deptanie kapusty jest niehigieniczne i staromodne, że to wstyd w dwudziestym pierwszym wieku do takich metod się przyznawać. Najpierw matka tej przemądrzałej Zefirynie ( rodzice ostatniej córce imię po stryju dali, mając nadzieję na wcale niemały spadek w przyszłości ) po łbie ścierą dała, nie patrząc, że już mężatka z niej no i matka na dodatek. Potem myśmy się wrzaskiem dołożyły i już. To znaczy, żadnego „już" tak od razu nie było, bo dziewuszysko i tak po swojemu zrobiło, pożyczając drewniany tłuk do ugniatania aż w sąsiednich Trombitach. Nasza racja to dopiero około adwentu na jaw wyszła, bo jak Zefunia ścierki z beczki zdjęła, to aż się zachwiała z rozpaczy i ze wstydu. Dookoła deszczółki, co to pod kamieniem leży rozciągał się kołnierzyk biało-zielonej pleśni. A wiadomo, że taka spleśniała kapusta tylko świniom smakuje. Zefka się wściekła jak diabli i poszła swoje seriale oglądać, a my jak od lat swoich chłopów do szaflików z gorącą wodą zaganiamy . Kiedy tak szykowałam się do wyparzania beczki , to sobie tę durnowatą kuzynkę Barczaków wspomniałam; czy ona myślała, że my tu w kwiaciastych spódnicach przy kołowrotkach siedzimy, albo drzemy pierze śpiewając smętne piosenki ? Tu u nas w Fujarkach żyjemy normalnie jak to w świecie, choć dużo wolniej, co naszym sercom i umysłom na zdrowie wychodzi. Ludzie ! U nas nie ma domu bez kolorowego telewizora, lodówki, video, a i satelity na dachach to zwykła rzecz. Nawet teraz taka moda nastała, że chrzestni na przyjęciny dają dzieciakom komputery czy jakieś tam laptupy. Jak już gadamy o wyparzaniu beczki, to dodam, że połowa sukcesu przy kiszeniu to moi drodzy po prostu higiena! A kamień, to najlepiej by było w żar pod blachą włożyć, tak jak to nasze matki i babki robiły. Tylko, że u nas tylko dwie, albo trzy kuchnie węglowe się zostały, więc nie ma o czym gadać. Ale beczek plastikowych, to u nas nie znajdziesz; nie ma mowy. Od kiedy po drugiej wojnie niejaki Mikołaj Wasylów zakochał się w Eleonorze Kalińskiej z Fujarek Skrajnych i na zawsze w naszych stronach się został ; mamy drewnianych beczek w bród. Był bowiem ów Mikołaj, powszechnie „Wujaszkiem" zwany doskonałym bednarzem, wszystkie beczki, antałki, dzieże, a i niecki spod jego, albo jego syna Melchiora rąk wyszły. A i teraz Mel, który się syna nie dochował, obu zięciów do tego rzemiosła sposobi. I we trzech nie mogą z robotą nadążyć, odkąd moda na folk do miast i miasteczek wróciła. Nawet maselnice ludziska na salony ciągną. Wasylowy tylko ręce zacierają i złotówki liczą.
A tak nawiasem mówiąc podobno ja w niemowlęctwie też w takiej niecuszce od Wujaszka byłam kąpana.
Może dlatego do plastiku sentymentu nie mam i już!

czwartek, 16 lipca 2009

Siła genów

Jak już zaczęłam o tej obcej filozofii, to muszę też wspomnieć o teściu młodej Ciepielewskiej, niejakim Horacjuszu Kiełczykowskim, który mieszka daleko w świecie, w mieście co słynie z tego, że w nim sprzedają piernikowe serca. Co prawda, nie jest on teściem rodzonym, tylko macochem, ale zarówno Fryderyka jak i jej mąż Hozjusz bardzo go szanują i nazywają ojcem. No, bo matka tego Ciepielewskiego owdowiała jakoś tak półtora roku po ślubie, a była wtedy w połowie ciąży i pracowała na dworcu PKS, w barze „Pikolo". Tam to właśnie poznała Horacjusza, który przejazdem będąc, żonkę sobie u nas upatrzył i zdobył swoją starannością i nie zwracaniem uwagi na takie szczegóły, jakim był dość już wtedy wydatny brzuch Frydki. I to wam powiem, choć mi do plotek o bliźnich daleko, że drugiego takiego małżeństwa, to ze świecą szukać. Horacjusz od początku trząsł się nad swą żonką, jakby ze szkła była, chłopcu sam imię wybrał i do dziś go hołubi. No i nie dziwota, bo swoich dziecisków się z tą swoją (jak jej na imię, to mi teraz dokumentnie z głowy wyleciało, bo strasznie wymyślne ) żonką nie doczekał. A teraz sobie we dwoje z dala od świata żyją i miód z dzióbków spijają. Stara Santorkowa weszła kiedyś do młodych pożyczyć szatkownicę do kapusty, to sporo podpatrzyła i sporo podsłuchała. No i jak każda mazurska baba przejrzała im wszystkie kąty z tej ”sąsiedzkiej„ ciekawości. Nawet do szafki pod zlewem zajrzała. Oj wścibska ta nasza Santorkowa jak mało kto! No, ale babka jej z Mazur, z okolic Olecka pochodzi , a tam to już większość bab taka. A jak wszystkim wiadomo siła genów jest ogromna!

A my w Fujarkach tyle z tego mamy, że nam jej opowiadań i sprawozdań na kilka spotkań koła gospodyń wystarczyło.

wtorek, 14 lipca 2009

Maciora

Ten Prokop, to ma napisane na szyldzie, że jest krawcem lekkim, ale gdyby ktoś z was go zobaczył, to usiadłby z wrażenia. Ma chłop swoją wagę, nie ma co gadać ! Jedynie maciora Irydiona Figlewicza, która sześć miesięcy temu z przeżarcia zdechła, mogła się z nim równać! Tu muszę wam wyjaśnić, że z tą swoją świnią, której dał na imię Jola, zjeździł Figlewicz wszystkie okoliczne miejscowości, Dostali oboje kilkanaście medali, kilka pucharów i kupę dyplomów. Toteż gdy Jola po swym długim, świńskim życiu własną śmiercią odeszła, Irydion załamał się kompletnie. Tak mu na głowę padło, że chciał maciorę w poświęconej ziemi pogrzebać. Dopiero jak ksiądz na niego swoją buzię rozpuścił, to rad nie rad wycofał się z tego pomysłu; ale i tak żałobną opaskę po Jolce przez jakiś czas na ramieniu nosił. Ostatnio to ludzie tak są za zwierzętami, że aż nie do wiary. Nikifor Supranowicz brat Metodego, to założył u siebie taki azyl dla psów i kotów. Chodzi gdzieś i chodzi i te bezdomne, kalekie zwierzaki do tej swojej stodoły ściąga. Ja tam plotek nie lubię, ale też i wiedzieć nie chcę co on tam w tej stodole za „animalsy" wyprawia ! Jedno wam tylko powiem, a nie skłamię: młodzi to już całkiem od jedzenia mięsa odwykli. Warzywa z owocami mieszają, ryż z rybą z puszki, a z jajek to tylko same białka ! Jak stara Cichoszowa (tak, tak, ta sama co świątka z rozdroża kozikiem wydłubała ), zobaczyła jak jej wnuczka Dąbrówka żółtka od najlepszej, dropiatej nioski kotu do miski wrzuca, to od razu takiego wylewu dostała, że ją ledwo uratowali. Zresztą co to za ratunek ! Kobicina gadać wcale nie może, tylko głową kiwa. I to żeby jeszcze mądrze kiwała, ale gdzie tam ! Z wszystkim się zgadza. I ze wszystkimi. Pomyślcie tylko, stara Cichoszowa najbardziej kłótliwa i zadziorna członkini naszego koła gospodyń kiwa głową na tak ! Czy to możliwe ?

poniedziałek, 13 lipca 2009

Położna

Nasz stary felczer Oktawian Chojnacki mówił zawsze, że oddychać trzeba otwartymi szeroko ustami, żeby się całe piersi w takim oddechu przewietrzyć mogły. Jak już mówimy o piersi to nie sposób nie powiedzieć o piersiach Róży Rychlik, a właściwie o piersiach Fortunaty, żony jej przyrodniego brata. Fortunata ma syna Nataniela. Chłopak jest jeszcze przed wojskiem, a nawet chyba w ogóle go tam nie wezmą, bo okrutnie jest chorowity. Co i raz ma jak nie anginę, to zapalenie płuc. Lutka Kozaryna to nie tylko porody u nas odbiera. Musi kobiecina męża nieroba i troje dzieci jakoś utrzymać. A więc, a to pijawki komu trzeba przystawi, a to lewatywę zaordynuje, albo bańki postawi. U Wacikowskich, rodziców Nataniela co i raz być musi, żeby chłopcu w cierpieniu ulżyć. Aż tu któregoś wieczora lament! I już stary Wacikowski do Kozaryny po ratunek pędzi, ale tym razem nie tyle dla syna, co dla żony Fortunaty. Coś ją zaczęło okrutnie pod piersiami kłuć. Położna natychmiast wzięła się do pracy, przystawiła Fortunacie dwie pijawki za lewym uchem i dla równowagi trzy pod prawym kolanem. Potem dwukrotnie zrobiła jej wlewkę z chrzanu i ... nic. Żadnej poprawy. Oj nie na żarty się wtedy nasza Lutka wystraszyła, czy poradzi sobie sama, czy też trzeba będzie dzwonić do Okaryn po doktora Krystiana Staniszewskiego. Tego Staniszewskiego, to Hilaria Sirojć żona krawca lekkiego z Fujarek Skrajnych, nazywa doktorem wszech nauk. Bo też jest on lekarzem i dla ludzi i dla zwierząt, potrafi wyrwać ząb i wyciąć ślepą kiszkę, wszyje esperal i zszyje łuk brwiowy po dyskotece. Natomiast małżonek Hili , Prokop który lubi mowę wiązaną nadał mu tytuł : „jedyny gminny lekarz rodzinny".

niedziela, 12 lipca 2009

Cmentarz

Ta Chałupczyńska, to lepiej gotuje niż sprząta. Pamiętam kiedyś wieść się rozeszła, że do Żegoty Białobrzeskiego ( tego, co się pięknym herbem pieczętuje ), przyjeżdża kuzyn z Ameryki. I to nie taki zwyczajny polsko-amerykański pociotek jak do Salwowskich, albo Makowskich, o nie ! Najprawdziwszy w świecie biskup. Zupełnie taki sam jak nasz Patalas. Nasz to w ostatnich latach skurczył się jak wełniana chusta Domiceli Graś, co to ją biedula nieopatrznie do pralki wrzuciła , a maszynę na gotowanie nastawiła.

Ludzie ! Teraz to teraz, ale kiedyś? Gdybyście kiedyś zobaczyli naszego biskupa: wysoki, potężny, z brzuszkiem. Na twarzy zawsze czerwony, świecący, no i poważny. Ho, ho temu to już nikt nie może zaprzeczyć. Powagi naszemu biskupowi to każdy mógł pozazdrościć. Ja wam powiem, to już każde stanowisko wymaga od człowieka innej powagi. I tak powinno być. Pamiętam, jak się pomarło ciotce szwagra młodszej Przyborkównej, tej Fortunacie Gil, to jej syn Mścisław (ten, co to sobie dla kariery nazwisko na Gilski zmienił, a potem ze spadkiem po ojcu Justynianie Gilu miał kłopoty ) wrzucił do otwartej mogiły kapcie z różowymi pomponami i grube pończochy. Niby to było zapakowane, wszystko, ale widać marnie, bo się rozleciało i tak oto po chwili na wieku trumny stał czarny, aksamitny kapeć z różowiutkim jak świński ryjek pomponikiem. I wtedy ci dwaj grabarze, co stali obok dołka jak nie zaczną się śmiać ! Co tam śmiać, oni wyli ze śmiechu ! Ten starszy Konstanty Kurek to po jakimś czasie przestał, ale ten drugi Ildefons Gałkowski jak padł na świeżą kupę ziemi, co ją był rano wykopał, to o mało z tego śmiechu nie umarł. Pewno śmiejnej kolki się nabawił Oj, długo ludziska ten wesoły pogrzeb wspominać będą !
A cmentarz u nas we Fujarkach piękny
jest . Choć zadrzewiony, ale jasny, przestronny. Alejki równiuśkie, a na zakrętach łukowate. Mogiłki zadbane i ukwiecone jak trzeba. Sarecjan Szybilski z dalekiej hurtowni przywozi do swego kiosku chińskie bukiety z jedwabiu, tak cudnej urody, że niektóre je i w domach na środku stołu w kryształowych wazonach stawiają. I nie tylko bukietyt en Szybilski zwozi, ale i wiązanki , no i wieńce kolorowe z kwiatami jak talerze. I dlatego nasz cmentarz piękny jest aż strach. Na takim leżeć to prawdziwa przyjemność!
A żebyście wiedzieli, że wielu przyjezdnych nam go zazdrości. Ja tam plotek nie lubię, ale i to wam powiem, że jak do Potrzeszczów wuj z Fagotów na letnisko przyjechał, to zamiast rydzów w lesie szukać, albo z wędką i podbierakiem nad Fletnią siedzieć to on po tych naszych żwirowych, cudnych alejkach cmentarnych chodził i powietrze se wdychał. Tak to i było, tak, tak.

sobota, 11 lipca 2009

Odpust

Ja tam jak wszyscy doskonale wiedzą plotek nie lubię, ale jak o wynalazkach Winicjusza się zgadało, to nie da się zmilczeć o jego balonach co to je rok w rok w czas odpustu w niebo wypuszcza. A na każdym balonie inna facjata namalowana własnoręcznie przez jego zdolną szwagierkę Gwendolinę.
A to i głowa wójta i pana marszałka i naszego sołtysa nawet w chmury leci. Są i inni święci, nie powiem, że nie, ale prawdę mówiąc to w mniejszości. O odpuście zaczęłam, bo akurat dwa tygodnie temu to właśnie święto mieliśmy. Kościółek nasz jest malutki; ale ma wielkiego patrona Św. Floriana , opiekuna wszystkich strażaków. Gości było tyle, co stonki ziemniaczanej na polu Delfiny Gryzik.
Co roku wszyscy sikawkowi z całej okolicy zjeżdżają do nas żeby się z grzechów oskrobać, a potem je dokumentnie dereniówką fujarecką spłukać. Na łące koło remizy czerwono jak za komuny; nawet czasem przejść nie ma jak. Ja tam plotek nie lubię, ale gdyby gdzieś w tym czasie zaczęło się palić, to nie daj Boże ! Wszystkie wozy lśniące, stoją równiutko obok siebie, a strażaki też są, ale oni nie stoją tylko leżą. I na to ma nasz Florian patrzeć? Nie ma mowy ! Więc my baby co rok, jak już słyszymy, że flaszki zaczynają dźwięczeć, to migiem figurkę odwracamy w stronę lasu. I tak wilk jest syty i owca cała. Chłopy sobie gardła przepłuczą, a Święty oczy zielonością nacieszy. A tej zieloności to u nas jest , a jest! I te lasy, i te łąki, no i t pola też. Wszystko zieloniuśkie ; zwłaszcza wiosną. Latem już mniej, a to za sprawą tych stonek, co to jak tylko wszystkie kartofle u Gryziny zeżrą, to się zaraz po okolicy rozłażą i Panie Boże dopomóż ! Nic świętego dla nich nie ma, przeszłego roku to nawet zielony ornat naszego księżulka obsiadły, jak go gospodyni Telimena Chałupczyńska tuż przed Zesłaniem Ducha na płocie, w celu przewietrzenia powiesiła.

piątek, 10 lipca 2009

Interesy

Ja tam plotek nie lubię, ale wszyscy pamiętają syna Krasuskich, Kleofasa , który w stanie wojennym u nas na posterunku wojsko odrabiał . Chłopak był odważny i hardy, to i zaraz się swojemu przełożonemu mocno naraził. Komendantem był wtedy daleki kuzyn Jana Kordka, dyrektora naszej podstawówki , January. Ten January Kordek, to czarna owca naszej fujareckiej społeczności. Zupełne przeciwieństwo Jana. A znowu z tym Janem to było tak . Matka jego źle swoją brzemienność znosiła, więc nasza ówczesna akuszerka Adolfina Kisling całkiem prawie już w cha-Yupie Kordków mieszkała. No, a gdy wreszcie do rodów doszlo, to się okazało, że zamiast jednego dwoje dzieci na świat przyszło.Bliźniaki urodziły się słabiutkie, oj daleko im było do tych dwóch smoków, co to je teraz Barczaki z dumą w podwójnym wózku po wsi wożą. Tamte bladzieńkie, chudziutkie, nawet oczek nie miały siły otworzyć; zaraz się więc Kislingowa puściła pędem po księdza Michałowskiego. Księżulo właśnie pisał kazanie na Św. Jana Chrzciciela i tak jednego ochrzcił Jan, a drugiego Chrystian. Chrystian w chwilę potem powiększył grono aniołków, a Jan choć długo był słabiutki i dychał jak karasek ze stawu na brzeg wyciągnięty, ale przecież w końcu wyżył i do dziś dnia się na fujarczyńskich uczniach wyżywa. Ożenił się z córką Borkowskich Balladyną, trzech synów spłodził , a teraz reformę oświatową w naszej szkole wprowadza. Cośmy to też mieli z tą naszą szkołą przeszłego roku tego najgorszemu wrogowi nie życzę. Żebyście wszystko jak trzeba zrozumieli muszę zacząć opowiadanie od początku. Jakoś tak niedługo po zakończeniu stanu wojennego Ireneusz Pietura, komendant naszej ochotniczej straży pożarnej, zainteresował się kontenerem co to go wojsko u nas zostawiło i postanowił do niego remizę przenieść. Do tej pory mieściła się ona w starej freblówce, która jeszcze czasy cesarza Franciszka Józefa pamięta. Ja jak wiecie plotek nie lubię, ale podobno pod koniec drugiej wojny partyzanci ze zgrupowania Oktawiusza Wielgo jakieś duże pieniądze tam pod schodami zakopali. I to w dolarach. Co roku latem wszystkie dzieciaki koło tych schodów patykami, łopatkami, a nawet łyżkami grzebią , ale nikt nic oprócz puszki po skumbriach w tomacie nie znalazł. No, ale do rzeczy. Kiedy Ireneusz wszystkie te bosaki, sikawki i zepsutą od roku pompę do kontenera przeniósł, wtedy Kordek na walnym zebraniu koła gospodyń ogłosił, że postanowił przenieść szkołę z gospodarczych pomieszczeń Guzikowskich do freblówki. Okazało się, że Winicjusz zawiązał z jakimś Jankesem spółkę i zamierzają hodować dżdżownice. Oczywiście amerykańskie. Interesy Guzikowskiego, a zwłaszcza jego ciekawe eksperymenty hodowlane są dla naszej niewielkiej fujarczyńskiej społeczności swego rodzaju rozrywką niemałą! A czasem nawet łączą się z hazardem. Co prawda niewielkim, ale zawsze! Kiedy tylko Winicjusz kupuje w geesie większą ilość plastikowych miednic, albo przywozi z Okaryn dwa tysiące klapek do bielizny, już Idzi Więckiewicz z Napoleonem Salwowskim robią w pubie zakłady co tym razem Winek wymyślił i ile będzie chciał pożyczyć. Mieliśmy już hodowlę pijawek, hurtownię papilotów i skup butelek po occie dziesięcioprocentowym. Raz nawet przyjechała regionalna telewizja ! A stało się to za sprawą ekologicznego smaru do zawiasów, wykonanego na bazie miału węglowego, wieprzowego sadła i pestek z jabłek. Sadło jak wiadomo często jełczeje, a że lato onego roku gorące było, więc... Et życie!


czwartek, 9 lipca 2009

Tradycja

A ta nasza położna Lutosława Kozaryna, to ma ostatnio pełne ręce roboty. Może to i prawda co ludzie gadają , że jak się garbu dotknie to się potem szczęści i szczęści. Zaraz po narodzinach córeczki garbatej Adeli , najmłodsza siostra kowalichy Santorkowej powiła bliźnięta. Nawet żeśmy się z babami dziwiły, bo Hipolita brzuch miała nieduży i stawiałyśmy na dziewuszkę, a tu taka niespodzianka : dwojaczki ! Dwóch chłopaczków i to wcale nie takich małych. Każdy jak bochen chleba. Dezyderiusz, znaczy ich ojciec, to pił z chłopami cztery doby. Bez ustanku. Ten to ma ma głowę ! Na pewno po dziadku . Ho, ho nawet w sąsiednich powiatach opowiadają jeszcze o Ambrożym Barczaku, co to swoje dziewięćdziesiąte urodziny w karczmie nad szklanką spędził. Od bladego świtu do wieczora stawiał stary każdemu, kto się nawinął. Rownolatków już nie miał, a i tak tylko on na swoich nogach z karczmy wyszedł. Resztę biesiadników wozak Junosza Kozłowski na swoją furkę wrzucił i po domach porozwoził. Co prawda nazajutrz, koło południa, stary Barczak ducha wyzionął, ale ksiądz przyjść zdążył, więc się wszystko szczęśliwie zakończyło. Ja tam wódki nie popieram, co to, to nie, ale tak sobie myślę, że tradycja w narodzie przetrwać musi. Jak się dowiedziałam , że Dezyderiusz dzielnie ją podtrzymuje, a przy okazji o przodku swoim ludziom zapomnieć nie da, to mi się tak ciepło na sercu zrobiło jakby ktoś na nim cały dzień kotlety smażył. Niech sobie miastowi mówią co chcą: u nas na prowincji tradycja przetrwa, a i ludzi nowych przybędzie. Nie pozwolimy, żeby żółta rasa świat zalała. My tu w Fujarkach o swoje dbamy , a kupić nas łatwo nie będzie! Tego kupowania to sama nie wymyśliłam , to nasza sklepowa Wilhelmina Książek co rano te słowa wszystkim babom przypomina, jak chleb z pojemników na półki wykłada . A bochny u nas duże, dwukilowe, wysokie. Skórka na nich brązowa, błyszcząca i spękana. A zapach ! Ludzie ! Jak Fryderyka Ciepielewska z takim gorącym bochenkiem przez wieś świtem bladym do chałupy gna, to się największy śpioch spod pierzyny wygrzebuje i do sklepu po swój bochen pędzi. Taki chleb to najlepiej
do smalcu ze skwarkami pasuje , a tego dobra też u nas nie brak. Jak tylko u Leśniaków, albo u Rutkowskich jest świniobicie zaraz się wszystkie ustawiamy w kolejce. Jak za komuny. Przecież wiadomo, że najlepszy smalczyk jest ze świeżyzny. I żeby jeszcze czuć było zapach spalonej słomy zmieszany ze smrodkiem zwęglonej świńskiej szczeciny. O to, to!

środa, 8 lipca 2009

Fujarczańska uroda

Któregoś razu, starsza córka Maurycego Prokopowicza Arletta pojechała do Organów z jakąś urzędową sprawą. Wzięła ze sobą (jak to zwykle, w drogę) wałówkę sporą, żeby byle jakiego miastowego jedzenia nie konsumować, a i parę groszy zaoszczędzić. Matka jej Loretta Prokopowiczowa zapakowała wszystko starannie i włożyła do sporego kosza, co to go jeszcze przed wojną z łoziny jej babka ze strony matki Kordula Strukowska wyplotła.

Dziewucha niby w wielkim mieście poruszać się potrafi, ale widać spraw było więcej niż jedna, bo się jej do wieczora zeszło. Jak już się na przystanku PKSu na powrót znalazła, to zaraz zaczęła szukać jakiejś wolnej ławki, żeby spokojnie usiąść i co nieco skonsumować. Aż tu słyszy, że ktoś z daleka głośno krzyczy w jej stronę. Postawiła więc koszyk na ławce, przy której akurat stała i rzuciła się pędem w stronę tego starej lipy, pod którą stał Roland Maksymiuk, kolega z podstawówki. Rodzina tego Rolanda jakieś dwa lata temu do miasta się przeniosła. Oni zawsze jakoś tak na uboczu żyli i z sąsiadami się nie spoufalali. Cóż nie byli w Fujarkach zbyt lubiani Ja tam plotek nie lubię, ale wszyscy wiedzą ,że zaczęło się to jeszcze za Niemca od niejakiego Panteleja Maksymiuka, co przez wojenną zawieruchę do Fujarek Skrajnych trafił i tam średnią córkę Amadeusza Kowalczyka spotkał. Rodzice ją wtedy do dziadków wysłali, żeby dziewuchę ochronić. A, że ładna była ta ich Florentyna jak malowanie, to i nie dziwota. Tyle, że ją tam właśnie ten krasnoarmista musiał zobaczyć! No i się stało. Wiadomo krew nie woda, zwłaszcza u nas Fujarczan z południa! Maksymiuk potem ze swoim wojskiem na zachód ruszył, ale dziecku nazwisko zostawił. Honorowy był nie powiem. Tyle, że odtąd sąsiedzi się od Kowalczyków odsunęli. Nie mogli im tego Ruskiego darować. A jaki on tam Ruski! Jak ja Czeszka! Kto by tylko z nim chwilę pogadał, od razu by poznał, że Ukrainiec. Albo Białorus. Kto ich tam zresztą wie? Pewnie nawet sama Florcia tego nie wiedziała. Chłop to chłop i już, a więcej jej nie obchodziło. No i z tej to miłości chłopak się urodził jak ta lalka. Piękny! W ogóle u nas w Fujarkach to się dorodne dzieci rodzą. We wszystkich trzech. Nawet garbata Adelajda Gańko , co to ją matka przy kąpieli usunęła, nawet ona urodziła zdrową , dużą dziewuszką. Co prawda wszystkie baby dotąd się głowią kto jest ojcem, ale co tam . Najważniejsze, że jest ładniutka i nic jej nie brakuje. Kiedyś do Klementyny Borkowskiej letniaki przyjechali , rodzice z trojgiem dzieci i z teściową na dodatek. Nawet sobie nie wyobrażacie jacy oni wszyscy byli szpetni! No, ale cóż nie każdy ma szczęście, żeby się w Fujarkach urodzić!


wtorek, 7 lipca 2009

Fałszywe bliźniaczki

Zarówno Leonia jak i Zybert są ludźmi niebywale łatwowiernymi, zdolnymi uwierzyć w każdą gadaninę. Od kiedy u nas w Fujarkach, nawet na byle chałupinie zamontowana jest satelita, to każdy zamiast lejców ściska w garści pilota i po tych kanałach lata w tę i z powrotem. Ludziska się napatrzyli o tych różnych giełdach, akcjach, parkietach to i nie patrząc co złego może z tego wyniknąć gotowi dać się nabrać. Jak Sielczak nabajerował, co też mógłby zwojować jakby tylko miał gotówkę, to tamci uwierzyli i wpadli w kłopoty jak upity Kołodziejski w szambo. Ja to myślę, że w całej naszej gminie powinni zabronić brania tych wszystkich pożyczek, dopóki nie sprawdzą czy będzie z czego oddać. A swoją drogą, to Kępka i Kurek mogliby być roztropniejsi. Nasz sołtys Bonawentura Bojarowski żartuje, że gdyby ich odpowiednio podejść zgodziliby się wykupić cały prawy brzeg naszej nie wiadomo czemu leniwie płynącej rzeczki Fletni. Pewnie spytacie dlaczego właśnie prawy ? To oczywiste. Cały lewy brzeg od skraju lasu, aż do wzgórza należy do Eleonory Wojcieskiej i jej siostry Eufrozyny Przyborek, a one za żadne skarby nie sprzedadzą ani nawet nie wydzierżawią swojego pola. Od wielu lat sieją tam soczewicę. Jak był tu z nami Ewaryst Małysza, to mówił, że im chodzi o to, która z nich pierwsza ten nasz najlepszy ze światów zobaczyła. Bo te siostry wpierają w ludzi, że są bliźniaczkami. Ja jak wiecie plotek nie lubię, ale takie z nich bliźniaczki, jak z Małyszy bezdzietny wdowiec. Wystarczy tylko na nie spojrzeć : Nora wysoka i chuda jak szczapa, z wysuniętymi do przodu, żółtymi, długimi zębami. No i poważna jak kondukt w deszczowy dzień. Fruzia przeciwnie niziutka, pulchna i okrąglutka jak drożdżowe bułeczki ciotki Makulskiej. I wesolutka. Wesolutka taką wiosenną wesołością ; a już swoich zębów to ona w ogóle nie ma. Za to ma w kredensie za szklannym dzbanuszkiem w różyczki schowany nowiusieńki garniturek trzecich ząbków, ale ich nie nosi. Mówi, że jej za gorąco. A jak już mówimy o Małyszy, to muszę powiedzieć, że ma on ze swoją żonką Penelopą dziewięcioro dzieci, a i to pewnie nie koniec. Laurencja Kisielińska zwykła mówić, że Lopka jest jak grusza i może rodzić co roku. No, ale teraz to będzie dłuższa przerwa, bo Ewaryst poleciał na roboty do USA, żeby zarobić trochę dolarów dla tych dzieciaków co to już są. Tak więc w chałupie Małyszów długo nic nie zapiszczy, chyba, że Ewaryst listem żonce nasionka przyśle. Jak tylko wspomniałam bułeczki ciotki Rozalindy, to tak mi się zachciało coś słodkiego, że zjadłam całą lyżkę cukru. Dawniej trzymałam słodkości w kuchennym kredensie, ale jak się dowiedziałam, że u Maciaszów byli fałszywi kolędnicy i nie dość, że żadnej kolędy do końca nie dośpiewali, to jeszcze z serwantki sześć złotych skradli i wszystkie pierniki, co to je Teodozja na Gody piecze zżarli, to ja teraz co lepsze mam w sionce. A jak chłody się zaczną, to do ogrodu wynoszę i żeby się tam myszy nie dostały, wszystko dużą miednicą (tą, co w niej mój stary nogi przed kiszeniem kapusty moczy) przykrywam. Swoją drogą ciekawe ile ci "kolędnicy" zębów stracili zanim pierniki zjedli, bo Todzia z Terencjuszem zaczynają piec swoje miodowniki zarutko po Zaduszkach.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Biblioteka

Jakiś czas temu nauczycielka Turecka postanowiła, że w naszej gminie biblioteke założyć wypada. No i jak to ona, tak długo wójtowi dziurę w brzuchu wierciła, aż się zgodził. Potem zaraz nie wiadomo jak i skąd, zbyt długo jednak nie czekając, żeby się Bonawentura nie rozmyślił, ściągnęła do nas z miasta swoją koleżankę. Dziewucha jest niczego sobie wysoka, szczupła, jak łozina nad stawem kolo chaty Kalasantego Cichosza. I oczyska ma takie wielkie, i zielone, zielonością tak głęboką jak igiełki na młodej sośnie. Tylko z plecami coś ma jakby ją w lewo przegięło. No i imię obce, wyszukane : Barbara ! Jak żyję nie poznałam nikogo o takim imieniu, bynajmniej u nas, w naszej gminie.
To ta Basia Gizówna najpierw była cichutka, stała tak sobie na boczku, jakby się nas wszystkich na pamięć nauczyć chciała ; ale gdzieś tak po miesiącu jej przeszło. I jakby się ze snu obudziła. Zaraz też zaczęła działać. Ludzie, co też ona nie robiła żeby nas do tej swojej
, a właściwie naszej biblioteki ściągnąć. A to zrobiła wystawę wycinanek ludowych, tych co to je stary Tymoteusz Konasiuk razem z Wirgiliuszem Przyborowskim i ślepym Symeonem Dubaniewiczem wycinali przez blisko miesiąc z makulatury w lasku znalezionej. Innym znowu razem zwołała kupę ludzi do tej ciasnej jak diabli bibliotecznej salki, którą wygospodarowała ze starego kiosku "Ruchu", na spotkanie z gawędziarzem ludowym z sąsiedniej gminy Okaryna Duża, niejakim Atanazym Lengiewiczem. Jak już wam mówię o Atanazym, to grzechem byłoby nie wspomnieć o jego rzadko spotykanym i ciekawym hobby. Człowiek ten od blisko dwunastu lat zbiera stare pokrywki od emaliowanych garnków. Tylko i wyłącznie emaliowanych ! Ma ich już jak twierdzi ponad tysiąc trzysta i ciągle jeszcze szuka, ale teraz coraz to i dalej od domu, bo u nas ludziska tak często garnków, a tym bardziej pokrywek do nich nie kupują. Ja gdy tak na targ we wtorki idę, to lubię sobie do szopy ze zbiorami Lengiewicza zajrzeć. Ludzie, jak się te wszystkie kolory zobaczy, to aż się serce raduje ! Nawet najsmutniejszy człowiek w okolicy Barnaba Kołodziejski skrzywiłby gębę w uśmiechu, gdyby
go się udało zaciągnąć do Okaryny. A i to wam powiem, że nawet facjata nowego domu Kropielnickich, co to ją trynkarze pracowicie tłuczonymi talerzami calutką obłożyli, nie świeci się i nie cieszy oczu tak, jak tamte pokrywki. Nawet w połowie ! Bo takie właśnie widoki ludzi dziwnie na duchu podnoszą. Nawet przez jakiś czas Izydor Kropielnicki i jego gruba żonka Cezaryna boczyli się na Atanazego, gadając, że im splendor zabiera, ale jak raz i drugi do drewutni z pokrywkami ząjrzeli, to im przeszło.
Na tym właśnie polega przemożna siła sztuki.

środa, 1 lipca 2009

Figurka

Tak, tak zawzięty był Zefiryn na te kobitki jak mało kto. Jedni gadali, ze tak już był skonstruowany, a inne, że to wszystko z zemsty. Miał on bowiem kiedyś swoja własną babęi po cudze rak nie wyciagał, ale nie wiadomo z jakiej przyczyny zakręciła się ona koło młodziutkiego bratanka fryzjera z Fujarek Dolnych i już razem, którejś letniej, gorącej nocy w świat sobie poszli. Wtedy to w Zefirynie cosik pękło i życie swoje nieboraczek całkiem odmienił.
A kiedy nasz księżulo w świątku podobizny swojej się dopatrzył, to zaraz zaczął w kółku różańcowym kobity przekabacać, tak silnie, że sie po kolei do świętego tyłem poodwracały.
zwłaszcza jedna tak się zaparła, że aż wszystkie zaczęli gadać , że się w młodym księdzu ze wszystkim zakochała. No i końcem końców, jakoś tak przed oktawą Bożego Ciała figurka świętego z rozstajów znikła. Ja tam plotek nie lubię, ale od tamtej pory Emilka nikogo do chałupy nie wpuszczała, zanim go pierwej w dziurce od klucza nie zobaczyła. Żona grabarza Gawryszczaka, tego co to wyprawiał nocami skupowane przez siebie w okolicy królicze skórki, gadała kiedyś w geesie,że raz mignęła jej w oknie Emilka jak coś jakby pomnik jakiś , dokładnie z kurzu ścierką przecierała.no, ale w całej okolicy nie ma nikogo co by paplaninę Gawryszczaczki na poważnie brał, bo wiadomo, że większej jak ona plotkarki to i ze świecą nie znajdzie. A wracając do jej serdecznej przyjaciółki, to przypomniało mi się jaka ja przygoda w sławojce spotkała. Było to tego samego roku, w którym wuj Maltencjii Piotrowskiej(tej co to u księdza czas jakiś usługiwała), życie sobie odebrać zaplanował. Poprzez powieszenie. W sadku. Ale nie ma co o tym po próżnicy gadać, bo mu się to powieszenie, jak i wiele innych interesów w życiu nie powiodło.
Otóż ta wspomniana przeze mnie Krystyna (zapomniałam dodać że tak się ta nieszczęśnica nazywała: Krystyna. Kryśka Kropielnicka. No i ona właśnie, zjadła kiedyś coś niestrawnego i jeszcze przed wieczorem solidny ból brzucha ja dopadł. A że u nas w Fujarkach to ze zwykłym bólem nikt po lekarzach nie lata, to i tym razem Kryśka do matki poleciała po orzechówkę.
A swoją drogą to rodzice jej, starzy Serafinowie, musieli po jej narodzinach z rozumem się rozminąć, żeby córce imię takie wymyślne dać. Takiego imienia to nikt ani u nas , ani w innych okolicznych Fujarkach jak żyje nie pamięta! A przecież mogła po babce ze strony matki Hermenegilda dostać, albo i też po matce krzestnej Dobrochna.
Ale nie!