Do sąsiedniej wioski Bałałajka, co to na wschód od naszych Fujarek, za rzeką Szałamają leży, przyjechała w odwiedziny daleka kuzynka ,czy tam może nawet znajoma Felicity Gilskiej, tej co to u nas we wsi jaja skupuje i potem je na targu w Okarynie Dużej, a czasem nawet w Organach Grzmiących z zyskiem sprzedaje.
Prawda! Toż wy chyba kiepsko w naszej topografii się rozeznajecie i muszę wam kiedy powoli na mapie regionu wszystkie nasze bliższe i dalsze obiekty przybliżyć. Oho! Bo tereny wokół nas rozległe i piękne są, że już o ich dźwięcznych nazwach nie wspomnę. Z czystej ma się rozumieć skromności.
Otóż ta wspomniana przeze mnie przyjezdna już na samym początku pobytu sporo zamieszania porobiła. No bo wyobraźcie sobie, nie opalała się nad Szałamają, choć tam i woda i piasek na brzegu czyste, jak nie przymierzając plecy anioła, ani nie zbierała nawet kurek w okolicznych lasach. Łaziła ona po okolicy i albo ludzi w sklepie zagadywała, albo dzieciakom cukierki rozdawała, albo do staruszków siedzących na ławeczkach przed domami się przysiadała. I gadała. I wypytywała. Ja tam jak wiecie plotek nie lubię, ale jak mi ktoś powiedział, że widział te Panią Jeżową w naszych Fujarkach Górnych, jak starego Karpa o cosik tam pytała i to co on gadał w zeszycie se zapisywała!
Oooo!
To już moi kochani nie tylko społeczna sprawa się stała, ale i moja prywatna. No bo kto jak nie ja w naszej wsi od kilkudziesięciu już lat nieprzerwanie mieszka? I kto na wszystko co dobrego i złego u nas się dzieje oko ma? Niechwalący się ja.
Więc; we środę, zaraz po śniadaniu, chusteczkę na głowie pięknie zawiązawszy i czółenka nowo zakupione na nogi wzuwszy, do Bałałajki poszłam. Pańskie oko konia tuczy nieprawdaż?
Teściowa Ostachowiczów, opowiadała nam kiedyś jak to za czasów jej młodości koni sporo na naszych terenach ludzie hodowali. Bo to i felczer do chorych i ksiądz do parafian dwukółkami jeździli, w polu traktorów wcale nie używali, a i do miasta furmanką się jeździło. Albo i saniami nawet , jak zima była. Mówiłam wam już chyba , że krajanie moi bardzo za zwierzyną są.
A teraz to już tylko gdzieniegdzie na polu jakiegoś gniadosza można napotkać. I to absolutnie nie do roboty ich hodują, ale tak od siebie, z sentymentu. Tak, żeby tradycja w narodzie nie umarła.
Moi rodzice tez klaczkę mieli. Jak pamiętam Marysia na nią wołalim, na pamiątkę szkapy. Naszej szkapy rzecz jasna. A dokładniej, to na pamiątkę autorki tej lektury.
Szkapy nie ma. Ani kozy też. Jedyne co mi osobiście z żywizny zostało to bury kocur. Wołam go Filon, na pamiątkę...Lenartowicza.
Prawda! Toż wy chyba kiepsko w naszej topografii się rozeznajecie i muszę wam kiedy powoli na mapie regionu wszystkie nasze bliższe i dalsze obiekty przybliżyć. Oho! Bo tereny wokół nas rozległe i piękne są, że już o ich dźwięcznych nazwach nie wspomnę. Z czystej ma się rozumieć skromności.
Otóż ta wspomniana przeze mnie przyjezdna już na samym początku pobytu sporo zamieszania porobiła. No bo wyobraźcie sobie, nie opalała się nad Szałamają, choć tam i woda i piasek na brzegu czyste, jak nie przymierzając plecy anioła, ani nie zbierała nawet kurek w okolicznych lasach. Łaziła ona po okolicy i albo ludzi w sklepie zagadywała, albo dzieciakom cukierki rozdawała, albo do staruszków siedzących na ławeczkach przed domami się przysiadała. I gadała. I wypytywała. Ja tam jak wiecie plotek nie lubię, ale jak mi ktoś powiedział, że widział te Panią Jeżową w naszych Fujarkach Górnych, jak starego Karpa o cosik tam pytała i to co on gadał w zeszycie se zapisywała!
Oooo!
To już moi kochani nie tylko społeczna sprawa się stała, ale i moja prywatna. No bo kto jak nie ja w naszej wsi od kilkudziesięciu już lat nieprzerwanie mieszka? I kto na wszystko co dobrego i złego u nas się dzieje oko ma? Niechwalący się ja.
Więc; we środę, zaraz po śniadaniu, chusteczkę na głowie pięknie zawiązawszy i czółenka nowo zakupione na nogi wzuwszy, do Bałałajki poszłam. Pańskie oko konia tuczy nieprawdaż?
Teściowa Ostachowiczów, opowiadała nam kiedyś jak to za czasów jej młodości koni sporo na naszych terenach ludzie hodowali. Bo to i felczer do chorych i ksiądz do parafian dwukółkami jeździli, w polu traktorów wcale nie używali, a i do miasta furmanką się jeździło. Albo i saniami nawet , jak zima była. Mówiłam wam już chyba , że krajanie moi bardzo za zwierzyną są.
A teraz to już tylko gdzieniegdzie na polu jakiegoś gniadosza można napotkać. I to absolutnie nie do roboty ich hodują, ale tak od siebie, z sentymentu. Tak, żeby tradycja w narodzie nie umarła.
Moi rodzice tez klaczkę mieli. Jak pamiętam Marysia na nią wołalim, na pamiątkę szkapy. Naszej szkapy rzecz jasna. A dokładniej, to na pamiątkę autorki tej lektury.
Szkapy nie ma. Ani kozy też. Jedyne co mi osobiście z żywizny zostało to bury kocur. Wołam go Filon, na pamiątkę...Lenartowicza.